Strony

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Miasta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Miasta. Pokaż wszystkie posty

3.03.2014

AMSTERDAM


MIASTO ROWERÓW

To prawda, rower jest w Amsterdamie bezapelacyjnie środkiem lokomocji numer jeden. Pedałuje tu każdy, wszędzie, o każdej porze dnia, nocy i roku, w każdych warunkach atmosferycznych.


Najpopularniejszym modelem jednośladu jest rower typu koza (czyli taki, jakim jeździły za okupacji nasze babcie), bezprzerzutkowy i bezhamulcowy (hamuje się pedałując do tyłu). Są też rowery z przyczepką do przewozu zakupów z hurtowni ogrodniczej i drobnego sprzętu budowlanego oraz rowery z czymś w rodzaju zadaszonej taczki z przodu do przewozu dzieci – w liczbie mnogiej – i psów, które nie mieszczą się w koszyku na kierownicy.

Kolarzy obowiązuje strój absolutnie niesportowy, czyli taki, w jakim akurat ma się zamiar wystąpić danego dnia w biurze, na dyskotece, obronie licencjatu, czy weselu kuzyna. W strój wlicza się także obuwie, często lakierki lub na 15-centymetrowej szpilce.

Rowery parkuje się gdzie się da, warstwowo w pionine i poziomie, bo niewiele jest na terenie miasta miejscówek, gdzie jeszcze nie jest zaparkowany jakiś rower.


MIASTO NA PALACH

Jak wiadomo, Amsterdam jest w depresji, czyli poniżej poziomu morza. Miejscami nawet 5,5 metra poniżej. Grunt, na którym został zbudowany, z powodu stopnia nasączenia wodą, trudno nazwać stałym. Jest to raczej grzęzawisko, a stawianie budynków na grzęzawisku  – nie mówiąc nawet o całym miastach – nie może skończyć się dobrze.

Budowniczy Amsterdamu odwołali się jednak do sprawdzonego, praktykowanego przez ludzkość od tysiącleci zabiegu inżynieryjnego i postawili miasto na palach. Kiedyś na drewnianych, teraz na betonowych i Amsterdam stoi do dziś, a jego główny plac wraz z pałacem królewskim znajduje się dokładnie w miejscu, gdzie kiedyś na rzece Amstel zbudowane tamę.

MIASTO KRZYWYCH DOMÓW


Otóż nie, to nie złudzenie optyczne, nie efekt nadmiernego spożycia napojów wyskokowych czy innych substancji psychoaktywnych – domy w Amsterdamie naprawdę pochylają się nad kanałami. Nie jest to również błąd architekta, lecz celowe i logiczne działanie.

Powód? Amsterdamskie kamienice są bardzo wąskie. Tak wąskie, że ich klatki schodowe muszą być skrajnie strome i klaustrofobiczne. W każdym razie, ciężko się tam minąć na schodach. Wejście z większymi zakupami zaczyna nastęczać niejakich kłopotów, a co dopiero z komodą. Albo z kanapą. Wejście z kanapą jest absolutnie wykluczone. A przecież ludzie chcą mieć w swoich mieszkaniach na piętrach jakieś meble.

I tu się wyjaśnia tajemnica pochyłych domów: Fasadę buduje się pod kątem, nad ostatnim piętrem montuje się hak, przez hak przeczuca się linę i wciąga się dowolnych gabarytów mebel, który właściciel odbiera sobie przez okno swojego apartamentu. Pochyłość fasady jest po to, żeby wciągany mebel nie obijał się o mur i nie tłukł okien sąsiadom poniżej. Voilà! Proste i funkcjonalne. 

MIASTO CZERWONYCH LATARNI

Miasto czerwonych latarni jest obecnie coraz mniej czerwone. Wszystko za sprawą konserwatywnego rządu Holandii, który w ostatnich latach postanowił zlikwidować większość wynajmowanych przez prostytutki okien, pozostawiając dzielnicę cielesnych uciech w bardzo okrojonym wymiarze, skupioną tradycyjnie wokół murów Starej Katedry.


Czy to dobrze, czy źle, można by dyskutować. Naszym skromnym zdaniem usuwanie prostytucji z widoku publicznego jej nie likwiduje, a co najwyżej spycha do podziemia. To eskaluje stręczycielstwo, handel ludźmi, niewolnictwo seksualne i rozprzestrzenianie się chorób wenerycznych.

Po poglądowej wizycie pod Katedrą stwierdzamy, że dziewczyny w oknach mają nieporównywalnie lepsze warunki pracy niż te na ulicach. Nie marzną, nie padają ofiarami gwałtów, mają się gdzie umyć, a przede wszystkim są zarejestrowanymi pracownicami seksualnymi, płacą podatki i przysługuje im opieka zdrowotna.

Wydawałoby się, że lepszym rozwiązaniem niż jałowe usiłowanie likwidowania najstarszego zawodu świata byłaby próba podniesienia go do poziomu cywilizacyjnego XXI wieku, ale oczywiście każdy może mieć swoje zdanie.

MIASTO NA HAJU


Wbrew  temu, co się powszechnie sądzi, marihuana, haszysz i grzybki nie są w Holandii legalne. Są za to szeroko społecznie akceptowane i posiadanie małych ilości (do 5g) tych substancji nie jest traktowane jak przestępstwo. W świetle prawa, sławne amsterdamskie coffeeshopy (nie mylić z kawiarniami) prowadzą jednak nielegalny interes, obracając ilościami miękkich narkotyków, jakie znacznie przekraczają limit. Mimo to nad Amsterdamem bezustannie unosi się słodkawy zapach trawki, a na co drugim rogu przeciętnie wyglądający przybytek tonie w białych tumanach dymu.

Coffeeshopy, podobnie jak dzielnice czerwonych latarni, też znalazły się na celowniku skrajnie prawicowych polityków, którzy w ubiegłym roku przeforsowali wprowadzenie przepisów zabraniających wstępu do nich cudzoziemcom. Oficjalnie, aby korzystać z cofeeshopów trzeba być obywatelem Holandii i posiadaczem rocznego karnetu na zioło. W praktyce jak to działa, nie trzeba chyba pisać. Wystarczy powiedzieć, że rządy się zmieniają, a chmura dymu nad Amsterdamem nie rzednie.


OPRÓCZ TEGO

Amsterdam jest także miastem:
- przepysznych frytek,
- przemiłych ludzi,
- Van Gogha i Rembrandta,
- wielokilometrowych kolejek do muzeów wystawiających Van Gogha i Rembrandta,
- pachącym dość intensywnie serami, głównie Goudą,
- pozostawiającym bardzo pozytywne wrażenie.

20.11.2013

NASZA LISBOA


„Lizbona za dnia ma sobie coś naiwnie teatralnego, coś, co urzeka i zniewala – nocą natomiast jest to miasto z bajki, spadające tarasami ze wszystkimi swoimi światłami ku morzu, niby odświętnie ubrana dziewczyna pochylająca się ku swemu ciemnolicemu kochankowi.”
[E.M. Remarque „Noc w Lizbonie”]


Tak więc naczytaliśmy się przed wyjazdem peanów na cześć stolicy Portugalii – Remarque’a, Kydryńskiego, znajomych i mniej znajomych, którzy zakochali się w Lizbonie na zabój, od pierwszego wejrzenia i do grobowej deski. Ludzi, którzy opętani czarem tego miasta wracają wciąż i wciąż od nowa, pławić się w niepowtarzalnej atmosferze każdej z unikalnych dzielnic „najpiękniejszej europejskiej stolicy”.

I trzeba oddać sprawiedliwość, że faktycznie, każda dzielnica Lizbony ma swój wyjątkowy klimat, żyje własnym, tak różnym od pozostałych życiem.


Alfama: Przesiąknięta historią kraina zamkowego wzgórza, niekończący się labirynt wąskich, stromych uliczek, miejsce schyłku wielkich Maurów, o których władaniu nic już tu nie przypomina. Za dnia kipiąca bezładnym, gwarnym rojem zwiedzających i kalejdoskopową feerią sklepów z pamiątkami. W nocy królestwo wysuszonych, słaniających się na cienkich nogach prostytutek, typków spod ciemnej gwiazdy, snujących się pod ścianami zawilgłych kamienic ludzi-cieni w narkotycznym półśnie. Może gdzieś tu faktycznie śpiewa się jeszcze fado? Może gdzieś poza odmalowanymi w barwy splinu i bohemy klubo-kawiarniami dla nierozumiejących słów turystów...


Baixa: W Baixy naprawdę jest coś teatralnego. Bardziej udawanego i nieautentycznego jednak, niż serwującego alternatywną rzeczywistość. Rozległa, pusta przestrzeń Praça do Comércio i wybiegający z placu jak proscenium szeroki, biały deptak sprawiają wrażenie jakby z założenia nigdy nie miało się tu toczyć prawdziwe życie. Ono toczy się zupełnie gdzie indziej, na dalekich od białości chodnikach i po tej nieodremontowanej stronie fasad.  Na wypolerowanej do połysku estradzie deptaków i placy z pomnikami pierwszoplanowe role grają natarczywi kelnerzy, wciskający ci w ręce swoje menu oraz jeszcze bardziej natarczywi handlarze haszyszu i kokainy.

Chiado: Tylko przechodzimy wieczorem. Zaglądamy przez szyby do restauracji, w których nie stać nas chyba nawet na zupę. Bardzo tu miło i ładnie, tak świetliście. Nikt nam nie próbuje wciskać menu, nikt nas nie zaprasza do środka. W naszych szortach i zakurzonych sandałach, tutaj to my jesteśmy z tej drugiej, mniej kolorowej strony fasady.


Bairro Alto: Górna Dzielnica, dzielnica na górze, dzielnica słynnych tramwajów-elewadorów i niezliczonej ilości stopni. Pełna opuszczonych, popadających w ruinę kamienic, oślepionych zamurowanymi oknami i pokneblowanych zabarykadowanymi wejściami do klatek schodowych, z których rigor mortis bezskutecznie walczą najróżniejszej maści artyści graffiti. Dzielnica skrajnie wąskich ulic z zakazami wjazdu, skrętu i parkowania, których nikt nie przestrzega oraz setek barów, gdzie gwoździem programu niezmiennie pozostaje ginjinha – mocny likier z kwaśnych wiśni.


Lizbona ma więcej dzielnic i szczerze przyznajemy, że nie odwiedziliśmy wszystkich. Nie z braku czasu czy możliwości. Po prostu, te w których byliśmy zmęczyły nas wystarczająco. Może było za gorąco i kłujące promienie słoneczne na wyślizganym bruku placy i chodników za bardzo porażały nasze nawykłe do szarości oczy. Może widzieliśmy za mało. Może za dużo – w Lizbonie, poza Lizboną... Jedno wiemy na pewno: dla nas to nie jest najpiękniejsza stolica Europy.

Nie zakochaliśmy się w Lizbonie.

28.02.2013

NAJBARDZIEJ PÓŁNOCNA STOLICA



Reykjavik, jak wspomnieliśmy poprzednio, leży zaledwie dwa stopnie szerokości geograficznej poniżej północnego kręgu polarnego, co czyni go najbliższym bieguna miastem stołecznym na świecie. Dlaczego jest właśnie tu, gdzie jest? Otóż przez przypadek, bądź jak kto woli, zrządzeniem boskim.

Kiedy Ingólfur Arnarson, wiking z Norwegii przypłynął na Islandię w 874 roku, była ona niezamieszkałą wulkaniczną wyspą, gdzieś na środku lodowatego oceanu, w połowie drogi do nieodkrytej jeszcze Ameryki. Choć wcześniej bywali tu przelotem nordyccy żeglarze i irlandzcy pustelnicy, nikomu dotąd nie przyszło do głowy, by się osiedlać na stałe. Wszyscy zgodnie twierdzilii, że jeden sezon w tak surowych warunkach to aż nadto i wcześniej, czy później, wracali do domu.

Arnarson tej możliwości nie miał, gdyż wraz z bratem krwi, Hjórleifurem, z domu oraz z kraju został po prostu wygnany za niepoprawność polityczną i przekonywanie do swoich racji „żelaznymi argumentami”. Zapakował więc swoją rodzinę, niewolników, dobytek oraz kniaziowski tron do łodzi i pożeglował.


Po dopłynięciu do wybrzeży bezludnej Islandii, zgodnie z tradycją, wrzucił do morza drewniane runiczne pale ze swojego tronu i wezwał bogów, by wskazali najlepszą miejscówkę na założenie osady. Jego niewolnicy przez kilka miesięcy spacerowali po islandzkich plażach, zanim znaleźli pale, wyrzucone na brzeg w miejscu, nad którym gęstym tumanem unosił się siny dym (z gejzerów, ale oni tego nie wiedzieli). Nazwali je Reykjavik, czyli Dymiąca Zatoka, po czym wrócili do Ingólfura powiedzieć, że tam się absolutnie zamieszkać nie da. Wódz stwierdził jednak, że przecież nie może się nie dać, skoro sami bogowie wybrali tę lokalizację.

I jak już dzisiaj wiemy, zamieszkać się dało.


Współczesny Reykjavik jako miasto nie powala szczególnie atrakcyjnością. Ciężko dostrzec w nim jakiś ogólny zamysł urbanistyczny czy charakterystyczne landmarki.W zasadzie jedynym rozpoznawalnym budynkiem jest kolosalny Halgrímskirkja – siermiężny kościół z surowego betonu, tak z zewnątrz, jak i wewnątrz, pozbawiony jakichkolwiek elementów dekoracyjnych, którego budowa trwała tak długo (1945-1986), że sami Islandczycy zaczęli mieć go dosyć, zanim w ogóle został ukończony.


Od niedawna jest jeszcze równie kontrowersyjna Harpa – ultra-nowoczesne centrum konferencyjno-kulturalne, które islandzki rząd postanowił wybudować mimo całkowitego bankructwa kraju w 2008, wychodząc z założenia, że przecież się zwróci. Czy i kiedy się zwróci, tego jeszcze nie wiadomo, podobnie jak nie wiadomo czy mieszkańcy bardziej nie lubią Harpy, czy Halgrímskirkja.


Jest jednak w stolicy Islandii coś, co da się lubić. Kiedy bliżej mu się przyjrzeć, Reykjavik pełen jest mniej lub bardziej offowej sztuki ulicznej i to ona nadaje temu na pozór bezbarwnemu, niewyrazistemu miastu charakter. Szczerze mówiąc, o wiele więcej ekscytacji niż oficjalne zwiedzanie, dostarczyło nam eksplorowanie osiedlowych podwórek.





23.12.2012

SALONIKI



Po trzech godzinach jazdy autobusem z przygranicznej Floriny docieramy do Salonik. Pierwsze co rzuca nam się w oczy po wjeździe do miasta to fakt, że na co drugim skrzyżowaniu leży rozbity motor albo skuter. Czasem leży również motocyklista i kręci się jakiś policjant. Oprócz tych powypadkowych, motorów i skuterów jeżdżących po ulicach są tu niezliczone roje. Jednoślady jeżdżą jak chcą i gdzie chcą, co umożliwiają im niewielkie rozmiary, pozwalające przeciskać się między samochodami na jezdniach i między spacerowiczami na chodnikach. Kierowców motorków najwyraźniej nie obowiązuje standardowy kodeks drogowy, a jakiś specyficzny rodzaj kodeksu honorowego, w którym za najwyższy punkt honoru uchodzi wysforować się na czołową pozycję startową przed przejściem dla pieszych lub wjazdem na skrzyżowanie. W praktyce oznacza to, że pasy dla pieszych przestają w ogóle spełniać swoją funkcję, gdyż są tak gęsto zastawione gotowymi do startu motorkami, że praktycznie nie ma możliwości wylawirowania między nimi na druga stronę ulicy. Wiele motorków oczekuje, aby wjechać na rondo bądź skrzyżowanie, stojąc już na samym jego środku, dzięki czemu istnieje mniejsza szansa, że ktoś je prześcignie, gdy zapali się zielone światło. Ruch samochodowy w Salonikach kieruje się bardzo podobnymi zasadami, czyli generalnie teorią chaosu, wprowadzaną w praktykę zwłaszcza przy parkowaniu. Jeszcze nigdy w życiu i nigdzie indziej na świecie nie widzieliśmy samochodów zaparkowanych w tak fantazyjnych konfiguracjach jak w Grecji. Chwilami aż przystawaliśmy ze zdumienia, żeby rozrysować sobie w głowie schemat, według jakiego musiały poruszać się pojazdy, żeby ustawić się w taki konkretny sposób. Czasem jedynym możliwym wytłumaczeniem okazywał się dla nas desant z powietrza.

Druga narzucająca się obserwacja to to, że kryzysu nie widać. Grecy nadal żyją na ulicach. Jedzą na mieście, sączą frappe w kawiarenkach, pogrywając w domino. Są organicznie zrośnięci z takim trybem życia. Poranna kawa i pasztecik w piekarence na rogu w drodze do pracy jest dla nich czymś tak oczywistym, jak dla Polaka sznytka z kiełbasą na śniadanie. Tak po prostu jest. Tak zawsze było i się nie da inaczej.


Jednocześnie Grecy jako ludzie mile nas zaskakują. Przed przyjazdem naczytaliśmy się o nich w samych inwektywach: że są chamscy, leniwi, nieuki i oszuści, że na obcokrajowców patrzą z góry oraz z pogardą, źle traktują kobiety i ogólnie są zakałą Europy. W Helladzie spędzamy wprawdzie tylko cztery dni, z czego dwa w górach, ale musimy powiedzieć, że nic z tego co słyszeliśmy o greckim narodzie się nie sprawdza. Przede wszystkim z zaskoczeniem stwierdzamy, że bez żadnych problemów możemy się dogadać po angielsku, nawet w kiosku, cukierni czy na wiejskiej stacyjce kolejowej z jednym peronem. Ludzie wydają się bardzo pomocni. Widząc cudzoziemców, sami zatrzymują się na ulicy i pytają czy w czymś pomóc. Nikt nas nie próbuje naciągnąć ani okraść, nikt się nie myli, wydając nam resztę, wszędzie dostajemy fiskalne paragony. Piekarz, u którego kupujemy bułki codziennie macha nam przez szybę, gdy przechodzimy chodnikiem, a pan sprzedawca omletów wyposaża nas na drogę w ciasteczka. Tym co może działać in minus jest fakt, że Grecy są trochę impulsywni. Łatwo się ekscytują i denerwują. Każde lekko odbiegające od normy zdarzenie, jak na przykład stłuczka skuterów na rondzie czy spięcie osoby bez biletu z kanarem, wywołuje u ogółu świadków niezdrowe podniecenie, objawiające się wzmożonym słowotokiem i nadmierną gestykulacją. Poza tym nie możemy o nich złego słowa powiedzieć, ale może to dlatego, że na interakcje mieliśmy tylko cztery dni (które na pewno były mniej męczące niż cztery dni interakcji z Hiszpanami z dowolnegu regionu).


Jeśli chodzi o same Saloniki, to również nasłuchaliśmy się o nich niezbyt przychylnych rzeczy. To druga największa metropolia Grecji, stolica regionu macedońskiego, olbrzymie, portowe miasto nad Morzem Egejskim, tłoczne, głośne i wiecznie w budowie. To wszystko prawda, a mimo to jego atmosfera jakoś przypada nam do gustu. Przede wszystkim Saloniki są pełne młodych ludzi, uczących się na największym na całych Bałkanach Uniwersytecie Arystotelesa. Dużo studentów oznacza, że dużo się dzieje, jest dużo rozrywek i zabawy, ale również dużo nowych inicjatyw, duża dynamika i to jest dobre dla miasta.

Poza tym urzeka nas płynność, z jaką współczesne Saloniki zlewają się z tymi starożytnymi. Budowle pamiętające rzymskich cesarzy i epokę hellenistyczną w pełnym rozkwicie, stoją sobie pośród osiedli mieszkaniowych, restauracji i handlowych pasaży. Kolejne tysiąclecie tętni wokół nich codzienne miejskie życie i nie ma najmniejszych wątpliwości, że to właśnie jest ich miejsce. I nie mówimy tu o wygrzebanych z ziemi pojedynczych korynckich kolumienkach, ale o całych kompleksach architektonicznych porozrzucanych dosłownie po całym mieście. Jesteśmy tym absolutnie zachwyceni.


Oprócz tego są jeszcze muzea, po których można by chodzić bez końca. My poświęcamy na ich zwiedzanie cały jeden dzień, a udaje nam się obejść zaledwie półtora muzeum. Wychodzimy pod wieczór z niedosytem poznawczym i z konsternacją wspominamy słowa kilkorga napotkanych w podróży osób, twierdzących, że Saloniki nie oferują zupełnie nic ciekawego i wystarczy 12 godzin, by zobaczyć tu wszystko. Otóż nie wystarczy. Dla nas w każdym nawet dwa dni to było zdecydowanie za mało.

28.11.2012

TA OSTATNIA NIEDZIELA W BITOLI


Po czterech dniach chilloutowania się w eko-Brajčinie postanawiamy ruszyć dalej do Bitoli. Będzie to dla nas najlepsza miejscówka wypadowa w kierunku Grecji, gdyż to właśnie z tego miasta prowadzi główna droga wylotowa na jedyne otwarte w regionie przejście graniczne. 

Bitola leży dokładnie po przeciwnej stronie masywu Pelisteru. Żeby tam dojechać, musimy ponownie znaleźć się w Resen a dopiero stamtąd wziąć autobus do Bitoli. I to by było ok tylko, że najpierw trzeba wydostać się z Brajčina, co okazuje się wcale nie takie łatwe. 

Lokalny bus, który według miejscowych (rozkładu jazdy w Brajčinie bowiem brak) miał odjeżdżać z nieoficjalnego przystanku na placyku w centrum wioski (oficjalnego przystanku również brak) o 9:30 zjawił się z bagatelnym opóźnieniem o godzinie 12:30. W rezultacie dwie babuszki z wiklinowymi koszami, które początkowo czekały na transport razem z nami już około 11:00 zrezygnowały i bez cienia zdziwienia czy irytacji po prostu rozpłynęły się między chałupami. My spędziliśmy zaś doskonale bezowocne trzy godziny rozłożeni ze wszystkimi naszymi bambetlami pod drewnianym daszkiem (coś jak nasze miejsca piknikowe przy postojach w lasach), który przez większość dnia służył lokalsom do picia piwa i prowadzenia rozmów o sensie egzystencji. W końcu jednak bus się zjawił i bez żadnych przeszkód dowiózł nas na przesiadkę w Resen. O 13:30 wprawdzie, zamiast o 11:00, ale jednak dowiózł.

*    *    *

W Bitoli jesteśmy jakoś po 15:00. Jest piękne, słoneczne popołudnie, niedziela. Z dworca idziemy w kierunku centrum długim deptakiem, nazywanym z turecka Širok Sokak. Pierwsze nasuwa nam się na myśl, że to miasto to urbanistyczny Dr Jekyll i Mr Hyde. Z jednej strony w wyrafinowanym stylu XVIII- i XIX-wiecznych kamienic widać jego dawną elegancję i patrząc na nie łatwo uwierzyć, że Bitola była kiedyś bałkańską stolicą szyku a większość europejskich elit rządzących uważała, że w dobrym tonie jest mieć tutaj choćby konsulat. Z drugiej strony na każdym niemal kroku straszą swoją toporną obecnością zapuszczone blaszano-betonowe relikty socrealizmu – brzydcy, niepożądani świadkowie mniej wytwornego okresu historii. 

Zaraz potem przychodzi nam do głowy następna myśl, która brzmi mniej więcej: „Gdzie są wszyscy ludzie?” 

Przechodzimy przez opustoszały park w pobliżu autobusowego dworca i mijamy nieco upiorny, żelazny plac zabaw z siermiężnymi drabinkami, na którym nie bawią się żadne dzieci. Širokim Sokakiem nikt nie spaceruje, pozamykane są wszystkie sklepy i kawiarnie, ławki na skwerkach świecą pustkami. Myślimy sobie, że pewnie wszyscy kłebią się gdzieś bliżej centrum, ale gdy dochodzimy do końca deptaku i stajemy na głównym placu miasta okazuje się, że jednak nie.


Plac jest zupełnie wymarły. Na środku stoi tylko fontanna o silnym wydźwięku kształtującym świadomość narodową, otoczona niezliczoną ilością Słońc z Wreginy oraz posąg wiekiego bohatera i dobroczyńcy Bitoli Filipa II (ojca Aleksandra). Chłoniemy więc przez chwilę atmosferę tego „tętniącego życiem” miejsca, po czym idziemy zwiedzić „wyjątkowej urody” zabytek budownictwa ottomańskiego – Kryty Bazar.


Potem przechadzamy się jeszcze „gwarnymi” uliczkami starej tureckiej dzielnicy i nasze myśli zbaczają na coraz dziwniejsze tory. Trochę zaczynamy się czuć jak bohaterzy jakiegoś postapokaliptycznego filmy typu „Jestem Legendą”, gdzie świat, jakim go znamy, jeszcze się ostał, ale gatunek ludzki już jednak nie.



Fenomen tego tajemniczego popołudniowo-niedzielnego wyludnienia drugiej największej metropolii Macedonii do dziś pozostaje dla nas nierozwiązaną zagadką. Ludzie, jakby nigdy nic, materializują się na ulicach tak około 19:00 a ich życie wydaje się nie być w żaden sposób naznaczone apokalipsą ani jakąkolwiek inną klęską.

Nazajutrz, idziemy poznać inną, znacznie bardziej fascynującą, choć częściowo już odkrytą tajemnicę Bitoli. Tajemnica nazywa się Heraclea Lyncestis i jest pozostałością rzymskiego miasta. Obszar, na którym leżą ruiny jest olbrzymi i choć prace archeologiczne prowadzi się dopiero na 12%, znaleziska już są imponujące – od całych budowli jak amfiteatr czy biskupi kompleks pałacowy, po takie detale jak miejska fontanna i gliniane przewody kanalizacyjne, których fragmenty walają się deptane i zupełnie niedoceniane przez zwiedzających, koncentrujących się głównie na fotografowaniu zapierających dech w piersiach podłogowych mozaik.



My też je fotografujemy, bo nie da się ukryć, że są naprawdę piękne i w doskonałym stanie. Zdecydowanie więcej czasu spędzamy jednak zajęci składaniem starożytnego wodociągu z rozrzuconych po ziemi glinianych rurek. Pracujące na miejscu panie archeolożki nie kwitują naszych wysiłków nawet pobieżnym spojrzeniem. Najwidoczniej musimy nie zagrażać jakoś specjalnie dziedzictwu kulturowemu Heraclei. Zresztą pod plandeką obok mają już conajmniej tysiąc takich rurek.

3.10.2012

PRZYSTANEK PIERWSZY - STOLICA


Zaczynamy w Skopje. Z dwóch milionów wszystkich Macedończyków, jedna czwarta mieszka właśnie tutaj i te 500 tysięcy czyni ze Skopje największą metropolię kraju. Miasto z zachodu na wschód przecina na pół mało imponująca rzeka Wardar (generalnie jest tu niewiele wody), która spełnia rolę naturalnego bufora oddzielającego chrześcijan na południu od muzułmanów na północy. Brzegi rzeki spina kilka mostów, w tym historyczny Kamienny Most, który z powodu animozji między mieszkańcami przeciwnych brzegów rzeki, był na przestrzeni wieków częściej burzony, niż odbudowywany. Obecnie stoi, a nawet pięknieje w oczach, gdyż jako budowla jakby nie było zabytkowa, załapał się na realizowany z wielkim rozmachem (i z równie wielkim rozmachem krytykowany) program „Skopje 2014”.

Program idzie pełną parą. Muzeum Narodowe już prawie gotowe.

O co chodzi w Programie? Trzeba zacząć od tego, że w 1963 roku Skopje nawiedziło straszne trzęsienie ziemi. Zauważyliśmy, że zdarzenie to miało tak silny wpływ na sposób myślenia mieszkańców, że mówiąc o wydarzeniach z przeszłości, dzielą czas na „przed trzęsieniem” i „po trzęsieniu”. Nie ma się co dziwić, żywioł obrócił w pył 80% miasta. Coś takiego nie może łatwo umknąć uwadze. Skopje odbudowano, jak przystało na tamte czasy, w duchu socrealizmu, a potem Macedonia miała na głowie istotniejsze – niż natury estetycznej –  problemy. Dwa lata temu rząd niepodległej, rozkwitającej Republiki zreflektował się jednak, że stolica jest szara i z wielkiej płyty, nie ma czym przyciągać turystów ani budzić narodowej dumy i się ogólnie wizualnie nie nadaje. Postanowiono więc w ciągu najbliższych czterech lat ją umonumentalnić i tak powstał program „Skopje 2014”.

No i Skopje się buduje. Można właściwie powiedzieć, że jest w tej chwili jednym wielkim placem budowy – rozkopanym, nieprzejezdnym, ginącym pod rusztowaniami, zasypanym gruzem. Za to za dwa lata wyłoni się jak Feniks z popiołów i olśni wszystkich całą masą nowiusieńkich zabytków i największym na kuli ziemskiej zagęszczeniem pomników na metr kwadratowy powierzchni.


Przedsmak stylu daje już dziś główny plac miasta, zwany – jakże oryginalnie – Placem Macedonii, z kolosalną fontanną przedstawiającą anonimowego wojownika na koniu (oficjalna wersja dla Grecji: wszelkie skojarzenia z Aleksandrem Wielkim na Bucefale są czysto przypadkowe), na której cokole wyryto sceny z życia i podbojów owego wojownika (skojarzenia z podbojami Aleksandra również są przypadkowe). Wokół cokołu ustawiono natomiast rzeźby starożytnych żołnierzy walczących z lwami, dzierżących włócznie i tarcze z gwiazdą do złudzenia przypominającą Słońce z Werginy, ale skojarzenia z falangitami zapewne są tu zupełnie przypadkowe. Fontanna wytryska skomplikowane układy taneczne w rytm lecącej z kołchoźników patetycznej muzyki, jednocześnie zmieniając kolory wystrzeliwanych strumieni wody. Jesteśmy tak oszołomieni, że aż nie wiemy, jak się ustosunkować.


Jeszcze bardziej nie wiemy co myśleć o „rodzinnym” domu Matki Teresy. Otóż Matka Teresa wcale się w nim nie urodziła. Mało tego, ten budynek nawet tu wtedy nie stał. Oryginalny dom, w którym przyszła na świat Gonxha Bojaxhiu, Albanka z pochodzenia, znana szerzej jako Matka Teresa z Kalkuty, też nigdy nie znajdował się w tym miejscu. Znajdował się zupełnie gdzie indziej, ale go zburzono, bo budowano centrum handlowe. Potem ktoś stwierdził, że jednak fajnie by było mieć taki dom, bo Matka Teresa sławną postacią była, a nic tak nie przyciąga do miasta jak celebryci. Postawiono więc dom, który ani nie stoi tam, gdzie stać powinien, ani nie wygląda jak rodzinna chata Siostry Miłosierdzia, ale prezentuje się ładnie oraz nowocześnie, i na pewno Matka Teresa chciałaby taki mieć i się w nim urodzić, gdyby mogła.

Tak wygląda dom Matki Teresy od frontu i od drugiej strony.

Resztki autentyzmu Skopje ratuje trochę turecka dzielnica – Čaršija. Trzęsienie ziemi obeszło się z nią nieco łagodniej, dzięki czemu zachowała chociaż część historycznych budynków, włącznie z X-wieczną twierdzą Skopsko Kale, która jest jednakże zamknięta dla zwiedzajądzych, gdyż się odbudowuje w ramach Programu. Generalnie Čaršija wygląda jak kwartał wycięty z Istambułu i większość czasu (ku wyraźnej irytacji naszego prawosławnego gospodarza) staramy się spędzać właśnie tam, bo czujemy się jakoś bardziej swojsko i mają tam lepsze jedzenie.

Čaršija.

Skopsko Kale.

Na koniec musimy jeszcze wrócić do wspomnianej wcześniej rzeki. Senny i niezbyt interesujący za dnia Wardar, nagle ożywa o zachodzie słońca. I nie chodzi tu bynajmniej o sam nurt, chodzi o to, co się dzieje na brzegu. Kiedy tylko nastaje wieczór, tłumy skopijczyków wylegają na nadrzeczną promenadę, aby... ćwiczyć. Poważnie! Sami nie mogliśmy uwierzyć, jak olbrzymie masy biegających, pedałujących, rozciągających się na karimatach, grających w gry zespołowe i wykonujących inne aktywności fizyczne ludzi mijaliśmy podczas wieczornego spaceru nad Wardarem. Szczerze mówiąc, nigdy nie spodziewalibyśmy się po słowiańskiej nacji takiego zamiłowania do lekkoatletyki. Zupełnie jakby cały naród przygotowywał się do Olimpiady.


A kiedy naród się już naćwiczy, Skopje idzie spać. Wtedy w ciemności skrywającej gruzy i wykopki, w starannie zaaranżowanych światłach reflektorów można sobie wyobrazić, jak stolica Macedonii będzie wyglądała w 2014.

14.07.2012

FEZ VS MARRAKESZ


Dwa miasta, dwie medyny, dwa suki – niby to samo, ale... Fez i Marrakesz jakoś nam się utrwaliły jako największa marokańska dychotomia. Nic ich nie łączy, wszystko dzieli, a jednak nie sposób mówić o jednym, nie wspominając drugiego. Przy tym, paradoksalnie i wbrew przewidywaniom a priori, wszelkie próby porównywania niezmiennie wypadają na korzyść Fezu.


Na początek medyny, stare dzielnice bazarów, meczetów i riadów, urbanistyczne kolebki arabskich miast, przez które arteriami ekstremalnie wąskich, zagmatwanych uliczek przepływa codzienne życie Maroka. W obu miejscach podobnie, przepływa wśród ciągłych nawoływań kupców i sporadycznych, choć regularnych jak w zegarku nawoływań muezinów, wśród feerii zapachów i kolorów, wszędobylskich kotów, bogactwa wystawionego na pokaz i ubóstwa skrzętnie ukrytego za rogiem. Z tą różnicą, że w Fezie życie medyny toczy się niespiesznym, naturalnym tempem osiołków, podczas gdy w Marrakeszu mknie warcząc i trąbiąc na wszelkiej maści motorach, motorkach i motorynkach. A w każdym razie mknąć usiłuje, co zważywszy na przeciętną szerokość tutejszych uliczek jest absolutnie niewykonalne i kończy się zazwyczaj utknięciem gdzieś między ścianą, straganem a staruszką, vis-a-vis drugiego zniecierpliwionego motorka.

Z punktu widzenia turysty-spacerowicza (przez socjologów kultury zwanego flâneurem) o wiele przyjemniej jest być na każdym kroku potrącanym przez jucznego osiołka, niż przez piętrowo załadowany, pierdzący jednoślad. Smutniejszą stroną powszechnego użycia osiołków jest fakt, iż mają one w tym kraju status zbliżony do motorków, czyli należny raczej maszynie transportowo-budowlano-rolniczej, niż żywej istocie.


Elementem w pewnym stopniu przywracającym wiarę w ludzi jest pan Sprzedawca Kapci, z którym targujemy się zajadle, ale po przyjacielsku, przeprowadzając jednocześnie dogłębną krytykę polityki zagranicznej polskiego rządu. Pan nie tylko orientuje się świetnie w wydarzeniach na arenie międzynarodowej, ale również zna nazwiska prezydenta oraz obecnego i poprzedniego premiera Polski, czym wzbudza nasz niemały szacunek, nawet jeśli na trzy osoby przypadają tylko dwa nazwiska (przypomnijmy jest rok 2008, krajem do niedawna dowodzili Kaczyński i Kaczyński). Zastanawia nas przy tym, ilu Polaków – ogółem, nie tylko handlarzy-obuwników z rynku – wie chociażby jaki ustrój panuje w Maroku.

Pan Sprzedawca Kapci potwierdza nasze wcześniejsze obserwacje, że Marokańczycy mają dość dużą wiedzę o świecie i całkiem sensowne przemyślenia. Nie stawiamy tu oczywiście wielkiego kwantyfikatora, ale generalnie są niegłupim narodem. Ponieważ dodatkowo udaje nam się osiągnąć porozumienie cenowe i zakupić super-bambosze, pan Sprzedawca Kapci zdobywa duży punkt na korzyść Fezu.

To nie jest ten pan, ale to jest w Fezie.

Maluteńkim mankamentem fezkiej medyny jest fakt, że śmierdzi, ale tylko w dwóch sektorach. O jednym wszyscy wiedzą, bo to właśnie specyficzny aromat ma bezpośredni związek z jego turystyczną atrakcyjnością. Mowa o sektorze garbarni, w którym tradycyjnymi, niezmienionymi od średniowiecza metodami wyprawia i farbuje się skóry. Skąd ta woń? Otóż z krowiego moczu i gołębiej kupy. Po co im zwierzęce odchody? To właśnie sekret niespotykanej miękkości marokańskich wyrobów skórzanych. Nic tak nie uszlachetnia, jak długotrwałe leżakowanie w guanie.



Drugi sektor woniejący nie jest tak popularny wśród zwiedzających i raczej mało kto tu dociera, a trzeba przyznać, że wrażenia zmysłowe są o wiele silniejsze niż w garbarniach. Chodzi o sektor frutti di mare i nie wiemy, jak zwerbalizować doznawane tu bodźce. Żeby je sobie wyobrazić, proponujemy po prostu zakopać się razem z głową w rybich wnętrznościach tydzień po ich zdysponowaniu na wysypisku śmieci w 30-stopniowym upale.

Zdecydowanym minusem Marrakeszu jest natomiast jego uświęcona tradycją turystyczność. Co najmniej od lat 60. miasto było i jest, w zależności od aktualnie panujących trendów, mekką hippisów, new age’owców, podróżników, reporterów-amatorów, cyklistów i hipsterów oraz wszelkich innych odmian wagabundów i zwiedzaczy, co zaowocować musiało przemianami w trybie myślenia jego mieszkańców. Dość powiedzieć, że Marrakesz nauczył się nie tylko z tym żyć, ale również żyć z tego.


Plagą tego miasta są więc tłumy marrakeszan różnych profesji i proweniencji o zdolności niespodziewanego materializowania się w pobliżu obcokrajowców z żądaniem pieniędzy za wszystko, od półminutowego ulicznego występu, którego nawet nie zauważyłeś, po przypadkowe ujęcie na zdjęciu straganu z bułkami i gaciami. Proceder ten w szczególnym natężeniu odbywa się oczywiście na sławnym placu Jemaa el-Fna i potrafi skutecznie zniechęcić mniej asertywnych i odpornych psychicznie turystów do dalszego poznawania Maroka. Dlatego nie polecamy zaczynać od Marrakeszu. Jest duża szansa, że opuści się go z głęboko zakorzenioną awersją do nacji północno-afrykańskich.

W naszym przypadku szalę przeważył pan usiłujący wcisnąć nam małpę na łańcuchu. Kiedy uprzejme propozycje nie zakończyły się sukcesem, pod pretekstem pożegnalnego uścisku dłoni, pan szybkim ruchem przepchną przerażonego zwierzaka ze swojego ramienia na Bartka, licząc prawdopodobnie, że towar dotknięty uznamy za kupiony. Nie uznaliśmy, co zakomunikowaliśmy mu w dość dosadny i niewyszukany sposób. Pan odszedł wkurzony z ogromnym, niezmazywalnym minusem na konto Marrakeszu. I tylko małpki żal...

Stragan z bułkami i marrakeskie motorki.

Żeby jednak napisać też coś pozytywnego, musimy przyznać, że: 

- Marrakesz w pełni zasługuje na swój przydomek „Różowego Miasta” i prezentuje się bajecznie zwłaszcza o zachodzie słońca.

- Po zmroku cały główny plac przeistacza się w jedną wielką restaurację pod gołym niebem, gdzie wybór dań jest praktycznie nieograniczony, a zapachy z gigantycznych grilli uwodzą tak, że trudno się im oprzeć. My byliśmy w Maroku akurat w Ramadanie, więc wielkie żarcie po ostatniej modlitwie rozpoczynało się ze zdwojoną siłą.

- Świeżo wyciskane soki pomarańczowe, sprzedawane z wszechobecnych wózków na Jemaa el-Fna nie mają sobie równych prawdopodobnie nigdzie na świecie.

Różowe Miasto ze sznurem bielizny.

Mimo wszystko, mimo całej tej różowości i pomarańczy, w naszym ostatecznym nieobiektywnym rozrachunku, konkurs na bardziej przyjazne miejsce na Ziemi jednogłośnie i bezapelacyjnie wygrywa Fez.

(Fanfary!)