Po czterech dniach chilloutowania się w eko-Brajčinie postanawiamy ruszyć dalej do
Bitoli. Będzie to dla nas najlepsza miejscówka wypadowa w kierunku Grecji, gdyż
to właśnie z tego miasta prowadzi główna droga wylotowa na jedyne otwarte w
regionie przejście graniczne.
Bitola leży dokładnie po przeciwnej stronie masywu Pelisteru. Żeby tam dojechać, musimy ponownie znaleźć się w Resen a dopiero stamtąd wziąć autobus do Bitoli. I to by było ok tylko, że najpierw trzeba wydostać się z Brajčina, co okazuje się wcale nie takie łatwe.
Lokalny bus, który według miejscowych (rozkładu jazdy w Brajčinie bowiem brak) miał odjeżdżać z nieoficjalnego przystanku na placyku w centrum wioski (oficjalnego przystanku również brak) o 9:30 zjawił się z bagatelnym opóźnieniem o godzinie 12:30. W rezultacie dwie babuszki z wiklinowymi koszami, które początkowo czekały na transport razem z nami już około 11:00 zrezygnowały i bez cienia zdziwienia czy irytacji po prostu rozpłynęły się między chałupami. My spędziliśmy zaś doskonale bezowocne trzy godziny rozłożeni ze wszystkimi naszymi bambetlami pod drewnianym daszkiem (coś jak nasze miejsca piknikowe przy postojach w lasach), który przez większość dnia służył lokalsom do picia piwa i prowadzenia rozmów o sensie egzystencji. W końcu jednak bus się zjawił i bez żadnych przeszkód dowiózł nas na przesiadkę w Resen. O 13:30 wprawdzie, zamiast o 11:00, ale jednak dowiózł.
Bitola leży dokładnie po przeciwnej stronie masywu Pelisteru. Żeby tam dojechać, musimy ponownie znaleźć się w Resen a dopiero stamtąd wziąć autobus do Bitoli. I to by było ok tylko, że najpierw trzeba wydostać się z Brajčina, co okazuje się wcale nie takie łatwe.
Lokalny bus, który według miejscowych (rozkładu jazdy w Brajčinie bowiem brak) miał odjeżdżać z nieoficjalnego przystanku na placyku w centrum wioski (oficjalnego przystanku również brak) o 9:30 zjawił się z bagatelnym opóźnieniem o godzinie 12:30. W rezultacie dwie babuszki z wiklinowymi koszami, które początkowo czekały na transport razem z nami już około 11:00 zrezygnowały i bez cienia zdziwienia czy irytacji po prostu rozpłynęły się między chałupami. My spędziliśmy zaś doskonale bezowocne trzy godziny rozłożeni ze wszystkimi naszymi bambetlami pod drewnianym daszkiem (coś jak nasze miejsca piknikowe przy postojach w lasach), który przez większość dnia służył lokalsom do picia piwa i prowadzenia rozmów o sensie egzystencji. W końcu jednak bus się zjawił i bez żadnych przeszkód dowiózł nas na przesiadkę w Resen. O 13:30 wprawdzie, zamiast o 11:00, ale jednak dowiózł.
* * *
W Bitoli jesteśmy jakoś po 15:00. Jest piękne,
słoneczne popołudnie, niedziela. Z dworca idziemy w kierunku centrum długim deptakiem,
nazywanym z turecka Širok Sokak.
Pierwsze nasuwa nam się na myśl, że to miasto to urbanistyczny Dr Jekyll i Mr
Hyde. Z jednej strony w wyrafinowanym stylu XVIII- i XIX-wiecznych kamienic widać jego dawną elegancję i patrząc na
nie łatwo uwierzyć, że Bitola była kiedyś bałkańską stolicą szyku a większość
europejskich elit rządzących uważała, że w dobrym tonie jest mieć tutaj choćby
konsulat. Z drugiej strony na każdym niemal kroku straszą swoją toporną
obecnością zapuszczone blaszano-betonowe relikty socrealizmu – brzydcy,
niepożądani świadkowie mniej wytwornego okresu historii.
Zaraz potem przychodzi nam do głowy następna myśl, która brzmi mniej więcej: „Gdzie są wszyscy ludzie?”
Przechodzimy przez opustoszały park w pobliżu autobusowego dworca i mijamy nieco upiorny, żelazny plac zabaw z siermiężnymi drabinkami, na którym nie bawią się żadne dzieci. Širokim Sokakiem nikt nie spaceruje, pozamykane są wszystkie sklepy i kawiarnie, ławki na skwerkach świecą pustkami. Myślimy sobie, że pewnie wszyscy kłebią się gdzieś bliżej centrum, ale gdy dochodzimy do końca deptaku i stajemy na głównym placu miasta okazuje się, że jednak nie.
Plac jest zupełnie wymarły. Na środku stoi
tylko fontanna o silnym wydźwięku kształtującym świadomość narodową, otoczona
niezliczoną ilością Słońc z Wreginy oraz posąg wiekiego bohatera i dobroczyńcy Bitoli Filipa II (ojca Aleksandra).
Chłoniemy więc przez chwilę atmosferę tego „tętniącego życiem” miejsca, po czym
idziemy zwiedzić „wyjątkowej urody” zabytek budownictwa ottomańskiego – Kryty
Bazar.
Potem przechadzamy się jeszcze „gwarnymi” uliczkami starej tureckiej dzielnicy i nasze myśli zbaczają na coraz dziwniejsze tory. Trochę zaczynamy się czuć jak bohaterzy jakiegoś postapokaliptycznego filmy typu „Jestem Legendą”, gdzie świat, jakim go znamy, jeszcze się ostał, ale gatunek ludzki już jednak nie.
Potem przechadzamy się jeszcze „gwarnymi” uliczkami starej tureckiej dzielnicy i nasze myśli zbaczają na coraz dziwniejsze tory. Trochę zaczynamy się czuć jak bohaterzy jakiegoś postapokaliptycznego filmy typu „Jestem Legendą”, gdzie świat, jakim go znamy, jeszcze się ostał, ale gatunek ludzki już jednak nie.
Fenomen tego tajemniczego
popołudniowo-niedzielnego wyludnienia drugiej największej metropolii Macedonii
do dziś pozostaje dla nas nierozwiązaną zagadką. Ludzie, jakby nigdy nic,
materializują się na ulicach tak około 19:00 a ich życie wydaje się nie być w
żaden sposób naznaczone apokalipsą ani jakąkolwiek inną klęską.
Nazajutrz, idziemy poznać inną, znacznie
bardziej fascynującą, choć częściowo już odkrytą tajemnicę Bitoli. Tajemnica
nazywa się Heraclea Lyncestis i jest pozostałością rzymskiego miasta. Obszar,
na którym leżą ruiny jest olbrzymi i choć prace archeologiczne prowadzi się
dopiero na 12%, znaleziska już są imponujące – od całych budowli jak amfiteatr
czy biskupi kompleks pałacowy, po takie detale jak miejska fontanna i gliniane przewody
kanalizacyjne, których fragmenty walają się deptane i zupełnie niedoceniane
przez zwiedzających, koncentrujących się głównie na fotografowaniu
zapierających dech w piersiach podłogowych mozaik.
My też je fotografujemy, bo nie da się ukryć,
że są naprawdę piękne i w doskonałym stanie. Zdecydowanie więcej czasu spędzamy
jednak zajęci składaniem starożytnego wodociągu z rozrzuconych po ziemi
glinianych rurek. Pracujące na miejscu panie archeolożki nie kwitują naszych
wysiłków nawet pobieżnym spojrzeniem. Najwidoczniej musimy nie zagrażać jakoś
specjalnie dziedzictwu kulturowemu Heraclei. Zresztą pod plandeką obok mają już
conajmniej tysiąc takich rurek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz