Strony

14.07.2012

FEZ VS MARRAKESZ


Dwa miasta, dwie medyny, dwa suki – niby to samo, ale... Fez i Marrakesz jakoś nam się utrwaliły jako największa marokańska dychotomia. Nic ich nie łączy, wszystko dzieli, a jednak nie sposób mówić o jednym, nie wspominając drugiego. Przy tym, paradoksalnie i wbrew przewidywaniom a priori, wszelkie próby porównywania niezmiennie wypadają na korzyść Fezu.


Na początek medyny, stare dzielnice bazarów, meczetów i riadów, urbanistyczne kolebki arabskich miast, przez które arteriami ekstremalnie wąskich, zagmatwanych uliczek przepływa codzienne życie Maroka. W obu miejscach podobnie, przepływa wśród ciągłych nawoływań kupców i sporadycznych, choć regularnych jak w zegarku nawoływań muezinów, wśród feerii zapachów i kolorów, wszędobylskich kotów, bogactwa wystawionego na pokaz i ubóstwa skrzętnie ukrytego za rogiem. Z tą różnicą, że w Fezie życie medyny toczy się niespiesznym, naturalnym tempem osiołków, podczas gdy w Marrakeszu mknie warcząc i trąbiąc na wszelkiej maści motorach, motorkach i motorynkach. A w każdym razie mknąć usiłuje, co zważywszy na przeciętną szerokość tutejszych uliczek jest absolutnie niewykonalne i kończy się zazwyczaj utknięciem gdzieś między ścianą, straganem a staruszką, vis-a-vis drugiego zniecierpliwionego motorka.

Z punktu widzenia turysty-spacerowicza (przez socjologów kultury zwanego flâneurem) o wiele przyjemniej jest być na każdym kroku potrącanym przez jucznego osiołka, niż przez piętrowo załadowany, pierdzący jednoślad. Smutniejszą stroną powszechnego użycia osiołków jest fakt, iż mają one w tym kraju status zbliżony do motorków, czyli należny raczej maszynie transportowo-budowlano-rolniczej, niż żywej istocie.


Elementem w pewnym stopniu przywracającym wiarę w ludzi jest pan Sprzedawca Kapci, z którym targujemy się zajadle, ale po przyjacielsku, przeprowadzając jednocześnie dogłębną krytykę polityki zagranicznej polskiego rządu. Pan nie tylko orientuje się świetnie w wydarzeniach na arenie międzynarodowej, ale również zna nazwiska prezydenta oraz obecnego i poprzedniego premiera Polski, czym wzbudza nasz niemały szacunek, nawet jeśli na trzy osoby przypadają tylko dwa nazwiska (przypomnijmy jest rok 2008, krajem do niedawna dowodzili Kaczyński i Kaczyński). Zastanawia nas przy tym, ilu Polaków – ogółem, nie tylko handlarzy-obuwników z rynku – wie chociażby jaki ustrój panuje w Maroku.

Pan Sprzedawca Kapci potwierdza nasze wcześniejsze obserwacje, że Marokańczycy mają dość dużą wiedzę o świecie i całkiem sensowne przemyślenia. Nie stawiamy tu oczywiście wielkiego kwantyfikatora, ale generalnie są niegłupim narodem. Ponieważ dodatkowo udaje nam się osiągnąć porozumienie cenowe i zakupić super-bambosze, pan Sprzedawca Kapci zdobywa duży punkt na korzyść Fezu.

To nie jest ten pan, ale to jest w Fezie.

Maluteńkim mankamentem fezkiej medyny jest fakt, że śmierdzi, ale tylko w dwóch sektorach. O jednym wszyscy wiedzą, bo to właśnie specyficzny aromat ma bezpośredni związek z jego turystyczną atrakcyjnością. Mowa o sektorze garbarni, w którym tradycyjnymi, niezmienionymi od średniowiecza metodami wyprawia i farbuje się skóry. Skąd ta woń? Otóż z krowiego moczu i gołębiej kupy. Po co im zwierzęce odchody? To właśnie sekret niespotykanej miękkości marokańskich wyrobów skórzanych. Nic tak nie uszlachetnia, jak długotrwałe leżakowanie w guanie.



Drugi sektor woniejący nie jest tak popularny wśród zwiedzających i raczej mało kto tu dociera, a trzeba przyznać, że wrażenia zmysłowe są o wiele silniejsze niż w garbarniach. Chodzi o sektor frutti di mare i nie wiemy, jak zwerbalizować doznawane tu bodźce. Żeby je sobie wyobrazić, proponujemy po prostu zakopać się razem z głową w rybich wnętrznościach tydzień po ich zdysponowaniu na wysypisku śmieci w 30-stopniowym upale.

Zdecydowanym minusem Marrakeszu jest natomiast jego uświęcona tradycją turystyczność. Co najmniej od lat 60. miasto było i jest, w zależności od aktualnie panujących trendów, mekką hippisów, new age’owców, podróżników, reporterów-amatorów, cyklistów i hipsterów oraz wszelkich innych odmian wagabundów i zwiedzaczy, co zaowocować musiało przemianami w trybie myślenia jego mieszkańców. Dość powiedzieć, że Marrakesz nauczył się nie tylko z tym żyć, ale również żyć z tego.


Plagą tego miasta są więc tłumy marrakeszan różnych profesji i proweniencji o zdolności niespodziewanego materializowania się w pobliżu obcokrajowców z żądaniem pieniędzy za wszystko, od półminutowego ulicznego występu, którego nawet nie zauważyłeś, po przypadkowe ujęcie na zdjęciu straganu z bułkami i gaciami. Proceder ten w szczególnym natężeniu odbywa się oczywiście na sławnym placu Jemaa el-Fna i potrafi skutecznie zniechęcić mniej asertywnych i odpornych psychicznie turystów do dalszego poznawania Maroka. Dlatego nie polecamy zaczynać od Marrakeszu. Jest duża szansa, że opuści się go z głęboko zakorzenioną awersją do nacji północno-afrykańskich.

W naszym przypadku szalę przeważył pan usiłujący wcisnąć nam małpę na łańcuchu. Kiedy uprzejme propozycje nie zakończyły się sukcesem, pod pretekstem pożegnalnego uścisku dłoni, pan szybkim ruchem przepchną przerażonego zwierzaka ze swojego ramienia na Bartka, licząc prawdopodobnie, że towar dotknięty uznamy za kupiony. Nie uznaliśmy, co zakomunikowaliśmy mu w dość dosadny i niewyszukany sposób. Pan odszedł wkurzony z ogromnym, niezmazywalnym minusem na konto Marrakeszu. I tylko małpki żal...

Stragan z bułkami i marrakeskie motorki.

Żeby jednak napisać też coś pozytywnego, musimy przyznać, że: 

- Marrakesz w pełni zasługuje na swój przydomek „Różowego Miasta” i prezentuje się bajecznie zwłaszcza o zachodzie słońca.

- Po zmroku cały główny plac przeistacza się w jedną wielką restaurację pod gołym niebem, gdzie wybór dań jest praktycznie nieograniczony, a zapachy z gigantycznych grilli uwodzą tak, że trudno się im oprzeć. My byliśmy w Maroku akurat w Ramadanie, więc wielkie żarcie po ostatniej modlitwie rozpoczynało się ze zdwojoną siłą.

- Świeżo wyciskane soki pomarańczowe, sprzedawane z wszechobecnych wózków na Jemaa el-Fna nie mają sobie równych prawdopodobnie nigdzie na świecie.

Różowe Miasto ze sznurem bielizny.

Mimo wszystko, mimo całej tej różowości i pomarańczy, w naszym ostatecznym nieobiektywnym rozrachunku, konkurs na bardziej przyjazne miejsce na Ziemi jednogłośnie i bezapelacyjnie wygrywa Fez.

(Fanfary!)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz