Naszą marokańską podróż kończymy w Atlasie Wysokim. Wcześniej, od strony
Marrakeszu przekraczamy przełęcz Tizi n’Tichka. Droga, którą w latach 30.
zbudowała francuska Legia Cudzoziemska, przecina góry Atlasu na wysokości 2260
m n.p.m. i gwarantuje naprawdę niesamowite widoki.
Ławeczka z widokiem na Atlas. |
Ostatecznie lądujemy w jakimś zapomnianym przez bogów i ludzi, acz
malowniczym miejscu, którego nazwy za skarby nie możemy sobie przypomnieć. Mamy
tu zaledwie trzy deszczowe dni, do których szczerze mówiąc, trochę się nie
przygotowaliśmy. Przyjeżdżamy z absurdalnym założeniem, że mapę okolicy kupimy
w jakimś kiosku na miejscu. Okazuje się to zupełnie poronionym pomysłem, nie
tylko dlatego, że map nie ma w kioskach, ale również i głównie dlatego, że w
ogóle nie ma kiosków. W nieodległej wiosce jest jeden sklepik, który z grubsza
przypomina nasz Ruch, ale pełni on rolę hurtowni spożywczo-chemicznej, nie
kolportera materiałów prasowych.
Nasz hotel także nie jest w stanie nam pomóc. Na stojaku z ulotkami nie ma
nawet prowizorycznych mapek okolicy, jakie zwykle udostępniane są turystom,
żeby się nie pogubili z nadmiaru wrażeń. Może dlatego, że nadmiaru wrażeń nikt
tu nie obiecuje... Hotel bardzo chętnie zorganizowałby nam wycieczkę konną, ale
mapki niestety zorganizować nie może.
Po szybkich oględzinach okolicy dochodzimy do wniosku, że mapa z lokalnymi
szlakami prawdopodobnie nie istnieje, ponieważ nie istnieją same szlaki. Wciąż
zapominamy, że idea turystycznego chodzenia po górach dla samej przyjemności
chodzenia jest wynalazkiem kultury zachodnio-atlantyckiej i dla wielu ludzi na
świecie jest nie tylko obca, ale również zupełnie niezrozumiała. Sama
przyjemność chodzenia jest natomiast uznawana za co najmniej wątpliwą. Nie
pozostaje nam więc nic innego, jak eksplorowanie Atlasu ścieżkami wydeptanymi
przez kozy i wieśniaków, będąc wyposażonymi jedynie we wrodzony instynkt
zdobywców.
Włóczymy się tak moknąc w ciepłym deszczu i patrząc jak zielona rzeka
pełznie leniwie czerwonym wąwozem. Bardzo tu cicho i wszystko się dzieje w
zwolnionym tempie. Od czasu do czasu natykamy się na samotne chaty zbite z
krzywych desek, przy których zakutane w chusty babinki pielą grządki fasoli.
Wszystkie mają wytatuowane na podbródkach niebieskie pionowe linie. Dla
Berberów to znak, że kobieta jest zamężna. Młode Berberyjki z miast już tego
nie robią, nie chcą się piętnować, ale tutaj w górskich wioskach Altasu
tradycje są silne i szanowane, a ludzie odporni na zmiany.
Staramy się omijać te babiny i ich chaty niemal na paluszkach, żeby się nie
naprzykrzać, nie zakłócać ich naturalnego trybu pracy, życia i myślenia. Nie
fotografujemy, bo one się tego boją jak ognia. Ja zasłaniam wszystko poza głową
i wciąż sobie wyrzucam, że kogoś urażą niezakryte włosy. Pewnie niepotrzebnie,
ale są takie miejsca, gdzie człowiek czuje jakby się pakował ze swoimi
turystycznymi butami w czyjś doskonale ułożony świat.
Niżej, przy głównej drodze nieco młodsze kobiety noszą na plecach olbrzymie
pęki chrustu. Ciągną za sobą uczepione spódnic, zasmarkane dzieciaki. Za
niektórymi idą też osły. Mają na grzbietach naręcze chrustu prawie tak samo
wielkie, jak kobiety. Mężczyzn jakoś w tym świecie nie ma.
Każdego wieczoru chodzimy na kolację do jedynej restauracyjki w pobliskiej
wiosce. Zawsze jesteśmy jedynymi klientami. Siadamy przy stoliku na tarasie,
gdzie niezmiennie przyłączają się do nas pies i stadko kotów w różnych rozmiarach.
Jedzenie jest świetne, a obsługa na tyle przyjazna, że z miejsca zaczynami się czuć
jak u cioci na imieninach.
Z kolacji wracamy drogą tak ciemną, że otaczająca nas przestrzeń zdaje się
prawie pożerać światło latarki. Kiedy ją gasimy, niebo nad nami rozjarza się
jak zaczarowane. Ta noc to nasze pożegnanie z Marokiem. Nigdy wcześniej, ani
później, nigdzie indziej na Ziemi, nie widzieliśmy naraz tylu gwiazd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz