Strony

10.08.2012

ATLAS WYSOKI


Naszą marokańską podróż kończymy w Atlasie Wysokim. Wcześniej, od strony Marrakeszu przekraczamy przełęcz Tizi n’Tichka. Droga, którą w latach 30. zbudowała francuska Legia Cudzoziemska, przecina góry Atlasu na wysokości 2260 m n.p.m. i gwarantuje naprawdę niesamowite widoki.


Ławeczka z widokiem na Atlas.

Ostatecznie lądujemy w jakimś zapomnianym przez bogów i ludzi, acz malowniczym miejscu, którego nazwy za skarby nie możemy sobie przypomnieć. Mamy tu zaledwie trzy deszczowe dni, do których szczerze mówiąc, trochę się nie przygotowaliśmy. Przyjeżdżamy z absurdalnym założeniem, że mapę okolicy kupimy w jakimś kiosku na miejscu. Okazuje się to zupełnie poronionym pomysłem, nie tylko dlatego, że map nie ma w kioskach, ale również i głównie dlatego, że w ogóle nie ma kiosków. W nieodległej wiosce jest jeden sklepik, który z grubsza przypomina nasz Ruch, ale pełni on rolę hurtowni spożywczo-chemicznej, nie kolportera materiałów prasowych.

Nasz hotel także nie jest w stanie nam pomóc. Na stojaku z ulotkami nie ma nawet prowizorycznych mapek okolicy, jakie zwykle udostępniane są turystom, żeby się nie pogubili z nadmiaru wrażeń. Może dlatego, że nadmiaru wrażeń nikt tu nie obiecuje... Hotel bardzo chętnie zorganizowałby nam wycieczkę konną, ale mapki niestety zorganizować nie może.


Po szybkich oględzinach okolicy dochodzimy do wniosku, że mapa z lokalnymi szlakami prawdopodobnie nie istnieje, ponieważ nie istnieją same szlaki. Wciąż zapominamy, że idea turystycznego chodzenia po górach dla samej przyjemności chodzenia jest wynalazkiem kultury zachodnio-atlantyckiej i dla wielu ludzi na świecie jest nie tylko obca, ale również zupełnie niezrozumiała. Sama przyjemność chodzenia jest natomiast uznawana za co najmniej wątpliwą. Nie pozostaje nam więc nic innego, jak eksplorowanie Atlasu ścieżkami wydeptanymi przez kozy i wieśniaków, będąc wyposażonymi jedynie we wrodzony instynkt zdobywców.


Włóczymy się tak moknąc w ciepłym deszczu i patrząc jak zielona rzeka pełznie leniwie czerwonym wąwozem. Bardzo tu cicho i wszystko się dzieje w zwolnionym tempie. Od czasu do czasu natykamy się na samotne chaty zbite z krzywych desek, przy których zakutane w chusty babinki pielą grządki fasoli. Wszystkie mają wytatuowane na podbródkach niebieskie pionowe linie. Dla Berberów to znak, że kobieta jest zamężna. Młode Berberyjki z miast już tego nie robią, nie chcą się piętnować, ale tutaj w górskich wioskach Altasu tradycje są silne i szanowane, a ludzie odporni na zmiany.

Staramy się omijać te babiny i ich chaty niemal na paluszkach, żeby się nie naprzykrzać, nie zakłócać ich naturalnego trybu pracy, życia i myślenia. Nie fotografujemy, bo one się tego boją jak ognia. Ja zasłaniam wszystko poza głową i wciąż sobie wyrzucam, że kogoś urażą niezakryte włosy. Pewnie niepotrzebnie, ale są takie miejsca, gdzie człowiek czuje jakby się pakował ze swoimi turystycznymi butami w czyjś doskonale ułożony świat.

Niżej, przy głównej drodze nieco młodsze kobiety noszą na plecach olbrzymie pęki chrustu. Ciągną za sobą uczepione spódnic, zasmarkane dzieciaki. Za niektórymi idą też osły. Mają na grzbietach naręcze chrustu prawie tak samo wielkie, jak kobiety. Mężczyzn jakoś w tym świecie nie ma.


Każdego wieczoru chodzimy na kolację do jedynej restauracyjki w pobliskiej wiosce. Zawsze jesteśmy jedynymi klientami. Siadamy przy stoliku na tarasie, gdzie niezmiennie przyłączają się do nas pies i stadko kotów w różnych rozmiarach. Jedzenie jest świetne, a obsługa na tyle przyjazna, że z miejsca zaczynami się czuć jak u cioci na imieninach.

Z kolacji wracamy drogą tak ciemną, że otaczająca nas przestrzeń zdaje się prawie pożerać światło latarki. Kiedy ją gasimy, niebo nad nami rozjarza się jak zaczarowane. Ta noc to nasze pożegnanie z Marokiem. Nigdy wcześniej, ani później, nigdzie indziej na Ziemi, nie widzieliśmy naraz tylu gwiazd.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz