Strony

3.08.2012

ESSAOUIRA, CZYLI MAROKO NIEAFRYKAŃSKIE



Essaouira to jedno z najmilej wspominanych przez nas miejsc w Maroku. Właściwie nic tam nie robimy, nie bierzemy udziału w zinstytucjonalizowanym zwiedzaniu czegokolwiek, po prostu  włóczymy się to tu, to tam. Chłoniemy atmosferę.


Najpierw gapimy się na gęsto utknięte w porcie niebieskie łódki, wpasowane jedna przy drugiej jak kawałki puzzli i na rybaków w białych dżellabach albo w dresach, zwijających sieci. Potem gapimy się na chłopaków, skaczących na główkę z ufortyfikowanych portowych murów, ale to gapienie wkrótce nam się nudzi.


Idziemy pospacerować. Na początku szerokim deptakiem z obu stron obwarowanym rzędami restauracji i sklepików z pamiątkami. Nie czujemy się jak w Afryce. Jest jak w chorwackim Splicie albo gdzieś na południu Hiszpanii. Albo w Kołobrzegu po sezonie. Ludzie też są jacyś bardziej europejscy. Nic nam nie chcą sprzedawać, a w każdym razie nie na siłę, nie osaczają nas. Ogólnie są wyluzowani i nam się to wyluzowanie udziela. 


W atmosferze relaksu dochodzimy do struktury architektonicznej wyglądającej jak skrzyżowanie bramy z łukiem triumfalnym. Tu kończy się deptak. A gdzie kończy się deptak, kończy się też turystyczna Essaouira a zaczyna suk. Tu nie kupuje się widokówek i upominków, tylko wszystko to, czego przeciętny Marokańczyk potrzebuje na co dzień: warzywa, narzędzia, bieliznę, straszliwie słodkie, wysokokaloryczne ciastka specjalnie na Ramadan, kury powiązane w pęczki i plecaki szkolne z lalkami Barbie ubranymi w czadory. Tu się odbywa Maroko marokańskie, nie jakaś śródziemnomorska podróba. Jest głośno, trochę brudno, ścisk i zapachy, ale tym razem nas ten harmider wchłania, jakby adoptuje, bierze nas pod skrzydła jak kwoka kaczęta. Wciąż jesteśmy inni, wciąż się wyróżniamy, ale na tym suku nie jesteśmy białasami, których trzeba wydoić. W ogóle mało kto na nas zwraca uwagę. Bo co oni mają nam tu sprzedać? Ten na wpół żywy z gorąca drób, te kilka marchwi nakopanych pod domem, te chińskie skarpety? Tylko raz ktoś nas zaczepia. Chce odkupić nasze trekkingowe sandały. Oferuje swoje klapki, żebyśmy nie szli boso. Pyta ile chcemy. Podajemy prawdziwą cenę rynkową i to go deprymuje. Wyraźnie nie może pojąć, jak ktoś mógł tyle dać za tak brzydkie buty. 

Następny dzień – plaża. Szeroka, o białym, miękkim piasku, bez prażących się ciał. Jest wrzesień. Cieplej niż nad Bałtykiem w szczycie sezonu, a na plaży prawie nikogo. Kilka osób się przechadza, jeden pan z tacą sprzedaje słodycze, siedzi kilku miejscowych (nie kilkoro, bo kobiety nie siedzą), a i to tylko bliżej centrum miasta. Później nie ma już nawet tych nielicznych.


Na plaży spotykamy Yusifa. Yusif ma 17 lat, małego brata, który jeszcze nie obchodzi Ramadanu i dwa konie. Te konie wynajmuje turystom na przejażdżki. Takich chłopaków jak on jest tu kilku. Nie wyglądają jakby pracowali. Leżą na piasku, urządzają sobie wyścigi konne, bitwy na ochlapywanie wodą albo po prostu moczą siebie i konie po kolana w morzu.

Kiedy przechodzimy, Yusif przerywa moczenie i pyta czy chcemy się przejechać na tych jego koniach. Normalnie, nie jak klasyczny marokański nagabywacz, z uśmiechem nadziei raczej, niż wyrachowania. Właściwie to nawet chcemy. Postanowiliśmy wcześniej, że damy tym chłopakom zarobić. Pyta akurat Yusif, więc pada na niego. Mówimy więc, zgodnie z prawdą, że tak, chcemy bardzo, tylko taki mały problem jest, bo nie umiemy jeździć, na co Yusif uśmiecha się jeszcze szczerzej. „Don’t worry!” – mówi – „These are horses for tourists”. Dostajemy szybki instruktaż jak wsiąść, jak ruszyć, jak zatrzymać, jak sterować, minuta osiem i jedziemy. W zasadzie tylko wsiąść musimy sami, resztę robią za nas konie. To one są tu od myślenia, dzięki czemu możemy poświęcić całą naszą uwagę na rozmowę z Yusifem. 

Yusif jest Berberem. Nie mieszka w Essaouirze, przyjeżdża tu tylko pracować w wakacje. Jego rodzina pochodzi z Agadiru, gdzie hoduje konie, które biorą udział w lokalnych wyścigach. Nagrodą jest zwykle zapas paszy i zaszczytny tytuł zwycięzcy. Dowiadujemy się, że jeden z naszych wierzchowców wygrywał już takie zawody. „To mądry koń.” – mówi chłopak i klepie kasztana po boku – „Rozumie po arabsku i po berberyjsku”. Nam się wydaje, że z polskim również nieźle sobie radzi.

Sam Yusif też głupi nie jest. Jego pierwszym językiem był berberyjski. Arabskiego i francuskiego nauczył się w szkole. Dobrze mówi po angielsku i trochę po hiszpańsku. Tych dwóch języków uczył się od turystów na plaży. Jego pasją jest surfing, który uskutecznia wraz z kolegami, czekając na potencjalnych klientów. Wygląda, że mają na to sporo czasu. Yusif pokazuje nam swoich znajomych. Surfują. Nie znamy się, ale chyba nie najgorzej, zważywszy, że żaden z nich nie ma deski. Mają stare, ergonomicznie wycięte drzwi i na tych drzwiach poskramiają fale.

Autor: Yusif.

Dzisiaj, kiedy to piszemy, okazuje się, że nie mamy żadnej fotografii Yusifa ani tamtych chłopaków i zaraz przypomina nam się dlaczego. Wtedy na plaży Yusif spytał, czy może nieść nasz aparat i robić nim zdjęcia. Nie potrafiliśmy mu odmówić. Kto wie, jakim byłby fotografem, gdyby miał swój własny aparat. Bo gdyby miał prawdziwą deskę, z pewnością byłby dobrym surferem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz