Generalnie
buddyjskie świątynie na Sri Lance nigdy nie są stricte buddyjskie. Buddyzm jest tu tak silnie powiązany w
hinduizmem, że nikt chyba nie wyobraża sobie obarczania wszystkimi modlitwami
wyłącznie biednego Buddy, który jest w końcu tylko jeden. W zanadrzu kręci się
przecież sporo ściśle wyspecjalizowanych bogów, którym można z powodzeniem
powierzyć swoje intencje. Nie doprowadzą oni co prawda do samej nirwany, ale
dysponują mocami w zupełności wystarczającymi, by zapewnić szczęśliwe pożycie
małżeńskie czy pomóc rozkręcić biznes.
Tak więc w każdej buddyjskiej świątyni, obok ołtarzy poświęconych Buddzie, znajdują się kapliczki bóstw hinduistycznych, do których chodzi się z konkretnymi problemami. W malutkich przydrożnych chramikach natomiast, pod jednym dachem posążki Buddy siedzą zwykle ramię w ramię ze słoniogłowym Ganeszą lub jadącym na pawiu Kataragamą i żaden z nich wydaje się nie mieć nic przeciwko tamu wyznaniowemu eklektyzmowi.
Tak więc w każdej buddyjskiej świątyni, obok ołtarzy poświęconych Buddzie, znajdują się kapliczki bóstw hinduistycznych, do których chodzi się z konkretnymi problemami. W malutkich przydrożnych chramikach natomiast, pod jednym dachem posążki Buddy siedzą zwykle ramię w ramię ze słoniogłowym Ganeszą lub jadącym na pawiu Kataragamą i żaden z nich wydaje się nie mieć nic przeciwko tamu wyznaniowemu eklektyzmowi.
Jeśli chodzi o
posągi samego Buddy, to ogólnie panuje chyba przekonanie, że tym skuteczniejsza
modlitwa, im więcej Buddów zgromadzono
na metr kwadratowy powierzchni lub im Budda większych rozmiarów. Trochę jak z
Polsce z Jezusami.
Pośród tych niezliczonych posągów, w świątyniach można czasem napotkać mnichów. Jaki mnich buddyjski jest, każdy pewnie kiedyś widział. Łysy, bosy, w pomarańczowych szatach, uosobienie spokoju i ubóstwa, personifikacja wycofania z doczesnego świata. Na Sri Lance tacy też na pewno istnieją, ale z szerszej perspektywy sprawa ma się troszeczkę inaczej.
Pośród tych niezliczonych posągów, w świątyniach można czasem napotkać mnichów. Jaki mnich buddyjski jest, każdy pewnie kiedyś widział. Łysy, bosy, w pomarańczowych szatach, uosobienie spokoju i ubóstwa, personifikacja wycofania z doczesnego świata. Na Sri Lance tacy też na pewno istnieją, ale z szerszej perspektywy sprawa ma się troszeczkę inaczej.
Buddyjscy mnisi
dzierżą tu realną władzę polityczną, która bynajmniej nie ogranicza się do
posiadania wyznaczonych miejsc, wyłącznie na własny użytek, w środkach
komunikacji publicznej. Mnisi zasiadają bowiem w lankijskim parlamencie, gdzie
tworzą ultra-nacjonalistyczne ugrupowanie. Skrajnie prawicowi jego członkowie
należą do tzw. Kręgu Singaleskiej Siły, gdzie wyznaje się wyższość syngaleskiej
rasy i religii oraz pozdrawia współtowarzyszy, dobrze nam znanym z nazistowkich
kronik filmowych, wyciągnięciem ręki. O
tym jak silny jest wpływ „duchowych przywódców” na politykę państwa, może świadczyć
choćby fakt, że w 1959 premier Sri Lanki został zastrzelony właśnie przez
mnicha. Warto też wspomnieć, że zakończony zaledwie rok temu długotrwały
konflikt syngalesko-tamilski, został tak bezwzględnie i krwawo rozwiązany przez
władze państwowe głównie z powodu nacisków buddyjskich mnichów, którzy
zdecydowanie odrzucali możliwość jakichkolwiek negocjacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz