O 5:00 rano
dzwoni budzik. Wciąż leje. Lało przez całą noc i nie przestało ani na chwilę od
15:00 poprzedniego dnia, dokładnie od momentu, w którym postawiliśmy pierwszy
krok na dalhouskiej ziemi, wysiadając z busa. Przestawiamy budzik na 6:00.
Zaczyna świtać, ale w kwestii opadowej nic się nie zmienia. Przestawiamy na
7:00 – znów to samo. Wstajemy, ubieramy się, zjadamy po bułce i odczekujemy do
8:00. Przestało lać jak z cebra, zaczęło padać normalnie. Postanawiamy, że
idziemy.
Pół godziny po
wyjściu na szlak tryb deszczu przełącza się ponownie na ekstremalny. Nasz
super-hiper-trekkingowy sprzęt przemaka w kilkanaście minut. Buty trzymają się
tylko trochę dłużej. W końcu też nie wytrzymują hektolitrów lejącej się po nas
wody. Chwilę później praktycznie tracimy widoczność. Chmury są tak nisko, że
osławione panoramy, jakie można podziwiać w drodze na szczyt, rozciągają się
dla nas nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia. Przed nami pięć i pół tysiąca
stopni w górę do kapliczki z najsłynniejszym (i największym) odciskiem stopy na
Sri Lance.
Początkowo wydaje
nam się, że jesteśmy dziś na szlaku sami. Po pewnym czasie okazuje się jednak,
że wcale nie. Co i rusz, z rosnącą częstotliwością zaczynają mijać nas panowie z workami żwiru
lub bambusowymi rusztowaniami na głowach. Idą na bosaka. Dwóch ma japonki.
Jak się później
okaże, tuż pod szczytem trwa remont schodów i panowie donoszą surowce. Cały
dzień zasuwają w tych monsunowych strugach w górę i w dół, po ponad pięciu
tysiącach makabrycznie stromych i śliskich jak odwłok ślimaka stopni z dziesiątkami
kilogramów na karku. I to bez butów. Kiedy mijamy miejsce robót, żartują w
języku migowym, że piękne i rozległe widoki rozciącają się dzisiaj z góry.
Nas jednak migany
sarkazm nie zraża i przemy dalej, chociaż im wyżej, tym wiatr silniejszy i w
przemoczonych ubraniach robi się naprawdę niemiło. Kilka razy w całą religijną
gorliwością na jaką nas stać, dziękujemy też Buddzie i Samanowi oraz kilku
innym bogom i ludziom za metalowe poręcze, dzięki którym udało nam się nie
zostać zdmuchniętym w malowniczą ponoć, choć niewidoczną dla nas dolinę.
Gdy docieramy wreszcie na szczyt, chmury są już tak gęste, że przez pewien czas kręcimy się w kółko w poszukiwaniu dzwonków, w które zwyczajowo uderza się na znak, iż kolejny pielgrzym dotarł na wierzchołek świętej góry. W końcu trafiamy na nie po omacku i dzwonimy. Mission accomplished.
Tu też idzie z nami pies. Jakiś pies zawsze z nami idzie, dokądkolwiek byśmy nie szli. |
Gdy docieramy wreszcie na szczyt, chmury są już tak gęste, że przez pewien czas kręcimy się w kółko w poszukiwaniu dzwonków, w które zwyczajowo uderza się na znak, iż kolejny pielgrzym dotarł na wierzchołek świętej góry. W końcu trafiamy na nie po omacku i dzwonimy. Mission accomplished.
Sama kapliczka ze śladem jest wyjatkowo nieimponujących gabarytów, coś jak nasza komoda. Przyklejamy się plecami do jej ściany, żeby utrzymać postawę stojącą i uniknąć zwiania. Chcemy zajrzeć do środka – zamknięta, przecież sezon dopiero za dwa tygodnie. Z wnętrza dolatują tylko dwa męskie głosy i jadowity zapach farby olejnej. Pewnie malują ślad Buddy na złoto przed nadchodzącym boomem pielgrzymkowym...
* * *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz