Strony

12.01.2011

O ZDOBYCIU ADAM'S PEAK


O 5:00 rano dzwoni budzik. Wciąż leje. Lało przez całą noc i nie przestało ani na chwilę od 15:00 poprzedniego dnia, dokładnie od momentu, w którym postawiliśmy pierwszy krok na dalhouskiej ziemi, wysiadając z busa. Przestawiamy budzik na 6:00. Zaczyna świtać, ale w kwestii opadowej nic się nie zmienia. Przestawiamy na 7:00 – znów to samo. Wstajemy, ubieramy się, zjadamy po bułce i odczekujemy do 8:00. Przestało lać jak z cebra, zaczęło padać normalnie. Postanawiamy, że idziemy.

Pół godziny po wyjściu na szlak tryb deszczu przełącza się ponownie na ekstremalny. Nasz super-hiper-trekkingowy sprzęt przemaka w kilkanaście minut. Buty trzymają się tylko trochę dłużej. W końcu też nie wytrzymują hektolitrów lejącej się po nas wody. Chwilę później praktycznie tracimy widoczność. Chmury są tak nisko, że osławione panoramy, jakie można podziwiać w drodze na szczyt, rozciągają się dla nas nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia. Przed nami pięć i pół tysiąca stopni w górę do kapliczki z najsłynniejszym (i największym) odciskiem stopy na Sri Lance.


Początkowo wydaje nam się, że jesteśmy dziś na szlaku sami. Po pewnym czasie okazuje się jednak, że wcale nie. Co i rusz, z rosnącą częstotliwością  zaczynają mijać nas panowie z workami żwiru lub bambusowymi rusztowaniami na głowach. Idą na bosaka. Dwóch ma japonki.

Jak się później okaże, tuż pod szczytem trwa remont schodów i panowie donoszą surowce. Cały dzień zasuwają w tych monsunowych strugach w górę i w dół, po ponad pięciu tysiącach makabrycznie stromych i śliskich jak odwłok ślimaka stopni z dziesiątkami kilogramów na karku. I to bez butów. Kiedy mijamy miejsce robót, żartują w języku migowym, że piękne i rozległe widoki rozciącają się dzisiaj z góry. 


Nas jednak migany sarkazm nie zraża i przemy dalej, chociaż im wyżej, tym wiatr silniejszy i w przemoczonych ubraniach robi się naprawdę niemiło. Kilka razy w całą religijną gorliwością na jaką nas stać, dziękujemy też Buddzie i Samanowi oraz kilku innym bogom i ludziom za metalowe poręcze, dzięki którym udało nam się nie zostać zdmuchniętym w malowniczą ponoć, choć niewidoczną dla nas dolinę.

Tu też idzie z nami pies. Jakiś pies zawsze z nami idzie, dokądkolwiek byśmy nie szli.

Gdy docieramy wreszcie na szczyt, chmury są już tak gęste, że przez pewien czas kręcimy się w kółko w poszukiwaniu dzwonków, w które zwyczajowo uderza się na znak, iż kolejny pielgrzym dotarł na wierzchołek świętej góry. W końcu trafiamy na nie po omacku i dzwonimy. Mission accomplished.


Sama kapliczka ze śladem jest wyjatkowo nieimponujących gabarytów, coś jak nasza komoda. Przyklejamy się plecami do jej ściany, żeby utrzymać postawę stojącą i uniknąć zwiania. Chcemy zajrzeć do środka – zamknięta, przecież sezon dopiero za dwa tygodnie. Z wnętrza dolatują tylko dwa męskie głosy i jadowity zapach farby olejnej. Pewnie malują ślad Buddy na złoto przed nadchodzącym boomem pielgrzymkowym...

*   *   *

Wieść gminna niesie, że Adam’s Peak wygląda tak:

Źródło: fhm.com

My spędziliśmy u jego stóp dwa dni, dwie noce i poranek, i jedyny widok jaki zapamiętamy wygląda tak:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz