Czy to przez
zmęczenie długą jazdą TATĄ, czy przez nagłe uderzenie dużej dawki smogu i upału
w jednym, w każdym razie wystarczyło 10 minut spaceru z dworca, byśmy z całą
stanowczością stwierdzili, że Kolombo nam się nie podoba. Stolica Sri Lanki
jest tak chaotyczna, głośna i tłoczna, a przy tym tak duszna, że taki Istambuł,
na przykład, może przy niej uchodzić za oazę spokoju.
Na dodatek wszędzie
checkpointy. Na każdym rogu, przy każdej ulicy, co krok żołnierze w rynsztunku
jak na wojnę. Patrolują, zatrzymują, legitymują, rewidują. Ludzi, samochody i
riksze. Wszystko co się porusza, a nie ma szczęścia być bezpańskim psem, może w
każdej chwili zostać zatrzymane i poddane rutynowej kontroli w celu zachowania
bezpieczeństwa.
W tym samym celu
duża część miasta jest wyludniona, zamknięta i nie da się jej zwiedzić. Tam
mieszka Pan Prezydent. Ze swojej bezludnej dzielnicy za zasiekami i kordonami uzbrojonych
po zęby mundurowych, rządzi narodem, który nachwalić się go nie może. Co i rusz
zaczepiają nas na ulicy jakieś dziadki , żeby podzielić się refleksją nad tym, jaki
to z Rajapksy świetny prezydent i jak się teraz bezpiecznie żyje w Kolombo, i
jak dawno nie wybuchła żadna bomba w mieście.
Cieszymy się ich
szczęściem, ale nawet to nie wystarczy, by zatrzymać nas w tym hałaśliwym,
zaspalinionym molochu dłużej niż jedną noc. Przed snem zaliczamy jeszcze nasz
przydziałowy checkpoint z szybką rewizją, a nazajutrz uciekamy stąd do Mirissy.
Zanim jednak ruszymy
w drogę, udajemy się na śniadanie w naszym mega-tanim i mega-obskurnym
schronisku YMCA. Mają bufet. Bufet jest akurat super i jedzą w nim sami
lokalsi. Czytam jadłospis na ścianie, wielki jak w PRL-owskich barach mlecznych
i oczom nie wierzę, bo jest ryż na mleku. Wreszcie śniadanie na słodko, nie w
curry, nie z chilli, nie na ostro. Mój ślinotok robi się tak obfity, że
zepsułby wszystkie statystyki Pawłowa. Aż mi się gęba cieszy, gdy dobijam do
lady i proszę pomocnego pana nalewacza o ryżyk na mleku. Spodziewam się czegoś
w stylu Belriso firmy Zott, a dostaję równiutko przycięty, zbity w suchy blok
ryżowy sześcian. Myślę sobie: „To tylko forma” i pytam pana o jakiś sos na
słodko. Pan mówi, że ten żółty jest na słodko i nakłada mi czubatą chochlę,
wygarniając przy okazji z dna gara wielkie zielone chilli...
Pogrążona w
żałobie zjadam więc swoje śniadanie na ostro i idę na stragan kupić kilka z
tych najmniejszych i najsłodszych bananów świata, którymi obżeramy się tu
niemal bez umiaru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz