Strony

18.01.2011

O MIRISSIE


Po traumatycznych przeżyciach w Kolombo, Mirissa wydaje nam się rajem na ziemi. Mała, cicha, nieprzeludniona i bez kurortu. Na nasze szczęście, większość kurortów wybetonowano na zachodnim wybrzeżu. Południowe, przynajmniej to w Mirissie, wciąż jeszcze wolne jest od zorganizowanej plagi turystycznej first i last minute. Nic tu w zasadzie nie ma i nic się nie dzieje, i to nam się bardzo podoba. 


Ludzie są za to – a raczej właśnie dlatego – uśmiechnięci, wyluzowani i szczerze gościnni. Niezmęczeni jeszcze obecnością turystów, chcą pokazać siebie i wioskę, a przez to całą Sri Lankę, z jak najlepszej strony. Wystarczy przystanąć na chwilę przed chatą, żeby przeczekać deszcz lub zawiązać buta, a już częstują herbatką. Nie chcesz herbaty? To przyniosą ci chociaż plastikowe krzesełko, żebyś mógł sobie usiąść. Nieważne, że tylko na pięć minut.

Dzieciaki w Mirissie nie biegają za tobą, powtarzając jak zepsute automaty: „Sweet, bon bon, money, school pen!”. Podchodzą, bo uczą się w szkole angielskiego i chcą pogadać o tych wszystkich ważnych rzeczach w ich życiu; że mają trzy siostry i brata, że woda znowu przełamała falochron z gruzu i zalało im chatę, że kraby tu chodzą, a najstarsza siostra właśnie urodziła baby i musisz koniecznie zajrzeć na podwórko, i zobaczyć baby. Nie, nie proszą o kasę. Największą frajdę sprawia im oglądanie siebie na wyświetlaczu twojego aparatu i fakt, że ich zdjęcie pojedzie aż do Europy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz