Po traumatycznych
przeżyciach w Kolombo, Mirissa wydaje nam się rajem na ziemi. Mała, cicha,
nieprzeludniona i bez kurortu. Na nasze szczęście, większość kurortów
wybetonowano na zachodnim wybrzeżu. Południowe, przynajmniej to w Mirissie,
wciąż jeszcze wolne jest od zorganizowanej plagi turystycznej first i last minute.
Nic tu w zasadzie nie ma i nic się nie dzieje, i to nam się bardzo podoba.
Ludzie są za to –
a raczej właśnie dlatego – uśmiechnięci, wyluzowani i szczerze gościnni. Niezmęczeni
jeszcze obecnością turystów, chcą pokazać siebie i wioskę, a przez to całą Sri
Lankę, z jak najlepszej strony. Wystarczy przystanąć na chwilę przed chatą, żeby
przeczekać deszcz lub zawiązać buta, a już częstują herbatką. Nie chcesz herbaty?
To przyniosą ci chociaż plastikowe krzesełko, żebyś mógł sobie usiąść.
Nieważne, że tylko na pięć minut.
Dzieciaki w
Mirissie nie biegają za tobą, powtarzając jak zepsute automaty: „Sweet, bon bon, money, school pen!”. Podchodzą,
bo uczą się w szkole angielskiego i chcą pogadać o tych wszystkich ważnych
rzeczach w ich życiu; że mają trzy siostry i brata, że woda znowu przełamała
falochron z gruzu i zalało im chatę, że kraby tu chodzą, a najstarsza siostra
właśnie urodziła baby i musisz
koniecznie zajrzeć na podwórko, i zobaczyć baby.
Nie, nie proszą o kasę. Największą frajdę sprawia im oglądanie siebie na
wyświetlaczu twojego aparatu i fakt, że ich zdjęcie pojedzie aż do Europy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz