Najpopularniejszym
środkiem transportu na Sri Lance jest tuk-tuk, czyli motoriksza. Tuk-tuki dzielą
się na towarowe i osobowe, przy czym te ostatnie w przeważającej ilości pełnią
rolę taksówek, które w żadnej innej formie w tym kraju nie istnieją. Pytanie:
„Need a taxi?” jest najczęściej padającą frazą na ulicach lankijskich miast i
zawsze, bez wyjątku oznacza: „Czy podwieźć cię gdzieś motorikszą?”. Postoje
taksówek wyglądają jak poniżej, ale naprawdę nie ma potrzeby ich szukać, gdyż z
reguły to taksówki pierwsze znajdują swoich pasażerów. Często zanim ci zdążą
choćby pomyśleć, że potrzebują taxi.
Bez względu na
to, czy dany tuk-tuk wozi ludzi, czy worki manioku, jego karoseria jest zawsze
odzwierciedleniem estetycznej wrażliwości właściciela oraz manifestem jego
filozofii życiowej. Tuk-tuki są więc bogato zdobione frędzelkami, naklejkami,
sztucznymi kwiatami i fluorescencyjnymi gadżetami, świecącymi na różne kolory z
różną częstotliwością. Oprócz tego pokrywają je napisy o głąbokiej treści egzystencjalno-moralnej,
które w zależności od zapatrywań religijnych kierowcy, mogą brzmieć: „Jezus
zawsze zwycięża”, „Nie ma boga nad Allaha”, „Buddyzm drogą do wolności” lub
„God bless Barack Obama”. Zdarzają się też hasła bardziej uniwersalne typu:
„Uczciwość najlepszą polisą” czy „Życie nie jest usłane różami”. Pomimo
drobnych różnic światopoglądowych, wszyscy tuktukowcy wyznają jednak przede
wszystkim filozofię bezwzględnego korzystania z okazji do maksymalizacji zysku.
Potrafią przy tym załatwić wszystko, od noclegu po wycieczkę objazdową wokół
kraju (co jest pomysłem dość optymistycznym, zważywszy możliwości trzykołowego
pojazdu z zasłonką zamiast drzwi i silnikiem niewiele mocniejszym od kosiarki).
Częstą praktyką
jest zawieranie sojuszy między rikszarzami i właścicielami hoteli, którzy płacą
drobną prowizję, za każdego dostarczonego pod drzwi przybytku gościa. Prowizja,
choć niewielka, musi być korzystniejsza, niż opłata za przejazd, bo taksówkarze
wolą zawieźć cię za darmo, niż dać ci się przespać w innym miejscu.
W Mirissie
daliśmy się namówić na darmową podwózkę trzysta metrów, żeby chudy taksówkarz bez zębów mógł dostać
swoją działkę. Decyzja okazała się zgubna w skutkach, bo kierowca o
skłonnościach psychopatyczno-maniakalnych prześladował nas bez wytchnienia przez
trzy kolejne dni. Widmo zielonego tuk-tuka było pierwszą rzeczą, jaką
widzieliśmy rano, gdy otwieraliśmy oczy i ostatnią jaka migała za oknem przed
snem. Prawdziwie osaczeni poczuliśmy się jednak dopiero, gdy natknęliśmy się na
niego w środku bananowego lasu na górce za wsią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz