Po lankijskich drogach jeżdżą trzy rodzaje autobusów: czerwone, białe i luksusowe. Te ostatnie występują niezmiernie rzadko, toteż nie będziemy się nimi zajmować jako kategorią. W późniejszym czasie poświęcimy natomiast wpis egzemplarzowi, z którym splotły się nasze losy.
Autobusy czerwone
to te państwowe, najwolniejsze i najbardziej zdezelowane. Białe ekspresy są w lepszym stanie technicznym, więc poruszają się
troszeczkę szybciej. Niewiele jednak, bo nie na wiele pozwala nawierzchnia (średnia
prędkość jazdy wynosi oszałamiające 30
km/h). 100% autobusów jest marki TATA i wszystkie wydają się pamiętać czasy
kolonialne. Prawda jest taka, że niezależnie od koloru, żaden z tych wehikułów pod
żadnym względem nie nadaje się do ruchu drogowego i według żadnych znanych nam
standardów nie powinien być do niego dopuszczony. Standardy jednak to pojęcie
względne.
Najlepiej
funkcjonującą częścią tutejszych autobusów jest radio oraz wielkie kolumny
rozmieszczone równomiernie ponad siedzeniami. Z kolumn przez całą drogę i w
czasie postojów płynie syngaleskie disco polo. Z głośnością, która wprawia
szyby w wibracje i trwale uszkadza błony bębenkowe. Dobrze też działają
autobusowe ołtarzyki – umieszczone tuż obok kierowcy neonowe panteoniki bóstw o
estetyce automatów do gry z elementami
choinkowymi.
Lankijskie
autobusy zawsze jeżdżą z otwartymi drzwiami. Początkowo sądziliśmy, że to forma
wentylacji, szybko jednak empirycznie przekonaliśmy się o prawdziwej tego przyczynie.
Otóż drzwi pozostają otwarte, aby w czasie jazdy nadmiar masy ludzkiej ze
środka pojazdu mógł swobodnie zwisać przez nie na zewnątrz.
Załoga autobusu
składa się z kierowcy i konduktora. Konduktor sprzedaje bilety i upycha
pasażerów w taki sposób, aby we wnętrzu TATY nie marnował się ani jeden
milimetr kwadratowy przestrzeni, ani centymetr sześcienny powietrza. Konduktor
ma przy tym także zdolności ninja, gdyż nawet w tak skrajnie nieprzychylnych
warunkach potrafi, tylko sobie znanymi sposobami, przecisnąć się z jednego
końca pojazdu w drugi, aby zaopatrzyć każdego w stosowny bilet.
Funkcja kierowcy
nie wymaga obszernych tłumaczeń. Na Sri Lance kierowca, gdy prowadzi jest z
reguły bosy i żuje betel, przez wiele kilometrów bezustannie plując przez okno czerwono-brązową
mazią. Jego siedzenie wraz z gigantyczną pokrywą silnika otoczone jest niską
barierką, za którą podróżni układają swoje torby i tobołki. W rezultacie
kierowca prowadzi autobus zabudowany z jednej strony ustawicznie rosnącą ścianą
bagaży, które co jakiś czas opadają mu na lewe ramię i dźwignię zmiany biegów.
Mniejsze bagaże układa się wzdłuż przedniej szyby na desce rozdzielczej.
Na koniec warto
jeszcze wspomnieć, że podróżowanie autobusami na Sri Lance, nawet jak na
tutejsze warunki, jest kuriozalnie tanie. Za około trzy złote można tu
spokojnie przejechać 150 km. To jakieś 4,5 godziny jazdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz