Prespa to drugie po Ochrydzie wielkie jezioro
Macedonii. Połączone z tym pierwszym naturalną siecią podziemnych kanałów, zasilane
z tych samych źródeł i położone jednocześnie na terytorium trzech różnych
krajów jest równie, a może nawet bardziej interesujące, bo znajduje się na nim
jedyna w Macedonii wyspa. Brzegi i wody Prespy tętnią życiem, ale w
przeciwieństwie do Ochrydu, jest to wspólne życie ryb, rybaków i kormoranów,
raczej niż turystów. Dla tych ostatnich brak tu trochę infrastrukturalnego
zaplecza, chociaż są za to fantastycznie ciche i nieprzeludnione plaże.
Jedna z nich znajduje się ponoć całkiem
niedaleko naszego Brajčina, we wsi o wdzięcznie brzmiącej nazwie Dolno Dupeni. W zależności od relacji, 6 do
10 km spacerkiem. Nie możemy się nie wybrać. Rezerwujemy sobie cały jeden dzień
na nicnierobienie na plaży.
Po śniadaniu gospodarz Boris podrzuca nas
swoim yugo do Ljubojna – wsi, w której jest otwarty sklep i można kupić
bochenek chleba i twaróg. Na odchodne pokazuje palcem piaszczystą drogę i mówi:
„Asfalt, asfalt, Dolno Dupeni, beach”.
W lot pojmujemy, że mamy podążać tą drogą, aż dojdziemy do asfaltówki, przy
której leży Dolno Dupeni, gdzie jest plaża. Proste. Jeszcze się na migi pytamy,
jak to daleko, a Boris nam na migi mówi, że to skrót jest. Godzinka i jesteśmy.
Po godzinie nasza szutrowa ścieżka nie tylko nie przeistacza się w asfaltową, ale zaczyna zanikać wśród coraz gęstszych i coraz bardziej zdziczałych jabłoni (Kiedyś było tu jugosławiańskie zagłębie jabłkowe, jednak po rozpadzie bałkańskie rynki zbytu się pozamykały, bezrobotni sadownicy wyemigrowali do Kanady i wiele sadów pozarastało). Kluczymy tak więc między mniej lub bardziej zapuszczonymi jabłonkami, tracąc powoli orientację, w którą stronę miał właściwie być ten asfalt. Samochodowy GPS okazuje się narzędziem zupełnie bezużytecznym, gdyż europejskie mapy nie obejmują według niego egzotycznej krainy FYROM.
Po godzinie nasza szutrowa ścieżka nie tylko nie przeistacza się w asfaltową, ale zaczyna zanikać wśród coraz gęstszych i coraz bardziej zdziczałych jabłoni (Kiedyś było tu jugosławiańskie zagłębie jabłkowe, jednak po rozpadzie bałkańskie rynki zbytu się pozamykały, bezrobotni sadownicy wyemigrowali do Kanady i wiele sadów pozarastało). Kluczymy tak więc między mniej lub bardziej zapuszczonymi jabłonkami, tracąc powoli orientację, w którą stronę miał właściwie być ten asfalt. Samochodowy GPS okazuje się narzędziem zupełnie bezużytecznym, gdyż europejskie mapy nie obejmują według niego egzotycznej krainy FYROM.
W końcu na horyzoncie zaczynają nam majaczyć
pojedyncze, skośne dachy i niewielki minaret. Obieramy azymut i rzeczywiście
docieramy do jakiejś wioski. Musi być Dolno Dupeni – myślimy. Jest nawet
ścieżka w kierunku jeziora. Idziemy nią strasznie długo. Nasz GPS, który nagle
zaczął wyświetlać okolicę, jako peryferia Grecji, pokazuje, że od dobrych 15
minut kroczymy już po wodzie. A tu żadnej wody nie ma, tylko się suszy tytoń. Coraz
więcej tytoniu.
Mija trzecia godzina od rozstania z Borisem, gdy wreszcie docieramy... w szuwary. Mamy sławną Prespę na wyciągnięcie ręki, ale dostać się do niej nie sposób. Trzymetrowe trzciny skutecznie uniemożliwiają nam choćby rzut oka na błękitny akwen, a pokruszone betonowe bloki, do których ktoś przycunował kłódkami dwie małe łódki, jakoś nie zachęcają do moczenia stóp w jeziorze. Próbujemy jeszcze chodzić w tę i z powrotem wzdłuż brzegu w nadziei, że jednak uda nam się znaleźć jakieś dojście do wody, ale nie, nie ma najmniejszej szansy. Wszędzie tylko trzciny i od czasu do czasu gigantyczna dziewanna.
Zmęczeni i rozczarowani, postanawiamy wrócić przez wieś do szosy, a potem iść nią tak długo, aż zobaczymy jakąś strzałkę na plażę. Dochodzimy do asfaltówki, patrzymy na tablicę przy skrzyżowaniu i czytamy, że miejscowość, z której przyszliśmy nazywa się Naholec i według schematycznej, czarno-białej mapki w przewodniku jest o wiele dalej na północ niż Dolno Dupeni. Zaczynamy więc marsz na południe.
Mija trzecia godzina od rozstania z Borisem, gdy wreszcie docieramy... w szuwary. Mamy sławną Prespę na wyciągnięcie ręki, ale dostać się do niej nie sposób. Trzymetrowe trzciny skutecznie uniemożliwiają nam choćby rzut oka na błękitny akwen, a pokruszone betonowe bloki, do których ktoś przycunował kłódkami dwie małe łódki, jakoś nie zachęcają do moczenia stóp w jeziorze. Próbujemy jeszcze chodzić w tę i z powrotem wzdłuż brzegu w nadziei, że jednak uda nam się znaleźć jakieś dojście do wody, ale nie, nie ma najmniejszej szansy. Wszędzie tylko trzciny i od czasu do czasu gigantyczna dziewanna.
Zmęczeni i rozczarowani, postanawiamy wrócić przez wieś do szosy, a potem iść nią tak długo, aż zobaczymy jakąś strzałkę na plażę. Dochodzimy do asfaltówki, patrzymy na tablicę przy skrzyżowaniu i czytamy, że miejscowość, z której przyszliśmy nazywa się Naholec i według schematycznej, czarno-białej mapki w przewodniku jest o wiele dalej na północ niż Dolno Dupeni. Zaczynamy więc marsz na południe.
Najpierw mijamy drogowskazy na Brajčino i
Ljubojno (skąd przyszliśmy), a 3,5 km później na Dolno Dupeni. Świetnie! Tylko,
że to w przeciwnym kierunku niż jezioro. W stronę jeziora odbija znowu jakaś
piaszczysta przecinka. Dajemy jej szansę, niestety doprowadza nas przez kolejny
jabłkowy sad w następne tataraki. Definitywnie tu również nie ma plaży. Ponownie
lądujemy więc na asfalcie.
Szosa jest rozgrzana słońcem jak patelnia i
zupełnie wymarła pod względem ruchu samochodowego, czy jakiegokolwiek innego. W
zasadzie jedynymi znajdującymi się na niej obiektami w ruchu jesteśmy my i z
rzadka przemykające w poprzek jaszczurki. Szosa ma jeszcze jedną istotną cechę:
nieubłaganie wiedzie nas do Grecji.
Mówimy sobie, że choćby nie wiem co, idziemy do najbliższej plaży. Jeśli będzie trzeba, pokażemy paszporty i rozsiądziemy się na pierwszej plaży po greckiej stronie. Niestety przewodnik zaraz sprowadza nas twardo na ziemię akapitem o zamkniętym, od lat niefunkcjonującym przejściu granicznym. Przekraczanie zielonej granicy się nam nie uśmiecha, zwłaszcza, że to zewnętrzna granica Unii. Z drugiej strony jesteśmy już trochę zdesperowani, wykończeni upałem i od stóp do głów pokryci kurzem. Dolno Dupeni jest ponad dwa kilometry za nami a plaży ani widu, ani słychu.
Mówimy sobie, że choćby nie wiem co, idziemy do najbliższej plaży. Jeśli będzie trzeba, pokażemy paszporty i rozsiądziemy się na pierwszej plaży po greckiej stronie. Niestety przewodnik zaraz sprowadza nas twardo na ziemię akapitem o zamkniętym, od lat niefunkcjonującym przejściu granicznym. Przekraczanie zielonej granicy się nam nie uśmiecha, zwłaszcza, że to zewnętrzna granica Unii. Z drugiej strony jesteśmy już trochę zdesperowani, wykończeni upałem i od stóp do głów pokryci kurzem. Dolno Dupeni jest ponad dwa kilometry za nami a plaży ani widu, ani słychu.
Nagle za zakrętem, spomiędzy drzew wyłania się
przed nami wieżyczka strzelnicza. To koniec! – myślimy. Koniec Macedonii,
koniec marzeń o kąpieli w orzeźwiających wodach Prespy. Pod górkę podchodzimy
już tylko siłą woli, z nadzieją, że może jednak ktoś tam koczuje pod tą
wieżyczką, pilnuje jakiegoś szlabanu i się nad nami zlituje, i nas nie zastrzeli,
tylko pozwoli przejść.
No więc, wchodzimy naszą asfaltówką na tę
górkę i stajemy jak wryci, gdyż oto na prawo od snajperskiej wieżyczki, ukazuje
się naszym oczom plaża. Ma wszystko jak należy – sypki, biały piasek, parasole
z trzciny, parawany do przebierania, a nawet mały barek piwny, gdzie sprzedają
dwa rodzaje piwa: mały Beck’s i duży Staropramen. Na dodatek oprócz nas jest tu
tylko para starszych grubasów, pani barmanka, trzech pograniczników i łaciaty
pies. Żyć, nie umierać!
Trudno wyrazić słowami skalę naszego wzruszenia, gdy po czterech i pół godzinach pątniczego marszu szosą w piekielnym ukropie rozkładamy wreszcie na brzegu nasze ręczniczki, by sacząc zimne piwko, poić wzrok kojącym błękitem wielkiego jeziora, a zza naszych pleców wychyla się z gracją smukła sylwetka wieżyczki strzelniczej.
Trudno wyrazić słowami skalę naszego wzruszenia, gdy po czterech i pół godzinach pątniczego marszu szosą w piekielnym ukropie rozkładamy wreszcie na brzegu nasze ręczniczki, by sacząc zimne piwko, poić wzrok kojącym błękitem wielkiego jeziora, a zza naszych pleców wychyla się z gracją smukła sylwetka wieżyczki strzelniczej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz