Ksar Aït
Benhaddou to, obok placu Jemaa el-Fna, prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalne
miejsce w Maroku. Wiele można by napisać o tej osadzie-fortecy: że ją zbudowano
w XVII wieku w charakterystyczny południowomarokański sposób, z ziemi i drewna,
że stała na ważnym szlaku handlowym z Marrakeszu do Sudanu, że teraz jest
zabytkiem światowego dziedzictwa UNESCO, czy wreszcie, że mimo iż dawno
opustoszała, w obrębie jej glinianych murów nadal mieszka dziesięć rodzin – bez
kanalizacji i elektyczności, prawie jak w czasach świetności ksaru. My nie o tym
jednak chcieliśmy, bo o tym to można sobie poczytać w Lonely Planet i na
Wikipedii. My chcieliśmy o czymś zgoła innym, co się wydarzyło w Aït
Benhaddou kiedy tam byliśmy.
Ksar leży nad rzeką. Wioska, w której wszyscy obecnie mieszkają, bo
dochodzi tam prąd, jest na jej przeciwnym brzegu. Tu też zatrzymaliśmy się na
noc poprzedzającą naszą wizytę w historycznej twierdzy.
Budzimy się rano. Idziemy umyć zęby, ostrożnie omijając w łazience mrówkową
autostradę, która z podłogi ciągnie się na ścianę z lustrem i niknie w kabinie
prysznicowej. Autostrada jest bardzo ruchliwa i trzeba uważać, żeby
nieopatrznym postawieniem klapka nie spowodować katastrofy w ruchu lądowym.
Lekko odświeżeni, ale jeszcze trochę zaspani wyglądamy przez okno, a naszym
niedobudzonym oczom ukazuje się taka oto scena: Na piaszczysty placyk w centrum
wioski, wzniecając tumany kurzu, podjeżdża autokar. Otwiera drzwi i ze
środka wysypuje się oddział starożytnych wojowników w hełmach z czubeczkiem i z
szablami u pasa. Oddział przez kilka minut kręci się chaotycznie, jakby lekko
zniecierpliwiony po podwórzu, po czym ustawia się karnie w ogonku do
wypatrzonego przez kogoś domku z serduszkiem. Każdy kolejno, w pełnym
rynsztunku, znika w jego wnętrzu, by po chwili wyłonić się, jakże szczęśliwszy,
z wyrazem ulgi na wąsatej twarzy. Kiedy z wygódki powraca ostatni wojownik,
wszyscy pakują się do autokaru i odjeżdżają.
Idziemy z powrotem do łazienki
jeszcze raz przepłukać oczy i wysmarować się kremem z filtrem 30.
Zaczynamy podejrzewać, że ostre słońce Maghrebu mogło nam zaszkodzić podczas
pobytu na pustyni.
Niedługo potem przekraczamy wyschniętą niemal całkiem rzekę i docieramy do
ksaru. Przy pierwszej bramie wita nas elegancki, śniady pan i mówi, że niczego
nie wolno nam fotografować, bo to jest teraz plan filmowy i tu się kręci
„Księcia Persji”, a nasze zdjęcia z wakacji niechybnie pogwałcą niezbywalne
prawa autorskie Wytwórni Disneya.
To wyjaśnia wojowników pod naszym oknem. Nie wyjaśnia natomiast, jak obiekt
kulturowego dziedzictwa ludzkości może przejściowo stać się wyłączną własnością
jednego koncernu. Cóż, jak to mówią: biznes jest biznes...
Snujemy się więc po tym gigantycznym zamku z piasku, od czasu do czasu
strzelając nielegalne fotki z biodra i zastanawiając się ile z tego co widzimy
jest autentyczne, a ile tylko gra w filmie. Dla uściślenia, podczas naszej
wizyty nic się w Aït Benhaddou nie dzieje. Żadnej akcji, żadnych
klapsów ani świateł jupiterów. Poza śniadym panem, nie ma żadnych oznak
Hollywoodu. Pod ścianami przemykają zgarbione dziadki bez zębów. Noszą wełniane
marynarki w 30-stopniowym upale. Wygladają na prawdziwych.
Jeden z nich widząc, że nadchodzimy, wybiega przed swój dom. Uśmiecha się
szeroko i zaprasza na herbatę. Uśmiechamy się również i grzecznie odmawiamy.
Pamiętamy słowa Haddou, miejscowego przewodnika: „Jak ktoś w ksarze będzie was
zapraszał do siebie, nie idźcie. To będzie najdroższa herbata w waszym życiu”. Niestety,
uprzejmość rodzin z Aït Benhaddou nie ma już nic wspólnego z islamskim
prawem gościnności. Ci ludzie nie mieszkają tu bez prądu i bieżącej wody dlatego, że
muszą, ale dlatego, że im się to opłaca.
Turyści w takich miejscach uparcie szukają autentyczności. Chcą, żeby
ściany były z gliny, nie z betonu, żeby zakupy z rynku wożono na wielbłądach, a
nie samochodem, żeby herbatę zrobiła im baba w chustce i nie z torebki, ale z
miętki, którą przed chwilą zerwała w ogrodzie. Turyści chcą doświadczać
prawdziwie, a co może być bardziej autentycznego od bycia przyjętym przez
tubylca w jego własnym domu? Właśnie dlatego w Aït Benhaddou wciąż są tubylcy.
Dolina Róż - mniej autentycznie, bo mają prąd. |
P.S. Dwa lata później „Książę Persji” wszedł do kin. Poszliśmy zobaczyć jak
Aït Benhaddou się prezentuje na dużym ekranie. Wśród efektów specjalnych i
komputerowych animacji nie rozpoznaliśmy ani jednego miejsca. I film był
kiepski. Autentycznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz