Strony

27.06.2012

RELAKS, CZYLI IDZIEMY DALEJ - DZIEŃ 8. I 9.


Pierwszy od ponad tygodnia dzień bez żadnego opadu. Jak na złość, a może właśnie w nagrodę, kiedy jest już po wszystkim. Wychodzimy na werandę naszego bungalowa, na mroźne poranne powietrze i uśmiechamy się do dawno niewidzianego słońca.

Mamy tu w Aviemore pewną niezałatwioną sprawę. Sprawa nazywa się Meall a’Bhuachaille i jest naszą prywatną nawiedzoną górą.


Meall a’Bhuachaille nie jest ani szczególnie wysoki, ani szczególnie trudny. Nie trzeba wspinać się na niego po łańcuchach, używać butli tlenowych i ludzie na ogół nie giną przy próbach jego zdobycia. Meall a’Bhuachaille jest w istocie bardzo przeciętną górą. Mimo to, cztery lata temu dwa razy, dwa dni pod rząd nie wpuścił nas na swój szczyt.

Był luty. Próbowaliśmy podchodzić z dwóch różnych stron. Pierwszego dnia zdmuchnęła nas wichura. Drugiego rozpętała się śnieżyca, która o dziwo nadeszła znienacka w całkiem pogodny dzień, gdy tylko zaczęliśmy się wspinać. Było tak:


Obiecaliśmy wtedy, że kiedyś tu wrócimy i następnym razem nie damy się pokonać górze.

Dzisiaj właśnie jest ten dzień. W bojowych nastrojach bierzemy autobus w kierunku ośrodka narciarskiego, wysiadamy po drodze i wbijamy się na szlak. Idzie nam się cudownie lekko, bo wreszcie nie taszczymy na plecach całego ekwipunku. Widoki są olśniewające, jak zawsze i wszędzie w Cairngorm Mountains. Powietrze kryształowo przejrzyste z zimna, cała przyroda bardzo, bardzo spokojna. Tym razem nie nawiedza nas żaden kataklizm i zanim się obejrzymy, jesteśmy na szczycie.


Jest bezgłośnie i biało-niebiesko. Meall a’Bhuachaille milczy więc uznajemy, że jesteśmy kwita. Sprawa załatwiona. Schodzimy drugą stroną, żeby się upewnić, że tam też nie szaleją żywioły.

Nie szaleją. Cicho wszędzie, głucho wszędzie. I bardzo pięknie.

Później chodzimy już bez konkretnego celu, dokądkolwiek zaprowadzą nas szlaki. W rezultacie spóźniamy się na ostatni autobus do Aviemore, bo tradycyjnie nie sprawdziliśmy rozkładu. Nasz dzień kończy się więc – jak zwykle, kiedy zakładamy powrót autobusem – 9-kilometrowym marszem po asfalcie. Trochę nam się nie chce i trochę bolą nas nogi, ale w gruncie rzeczy już do tego przywykliśmy.


Nazajutrz znów wyruszamy eksplorować pobliski Rezerwat Craigellachie. Dochodzimy najwyżej jak się da i spoglądamy na miasteczko z pozycji władców świata. A potem musimy wracać, bo o 16:00 mamy pociąg do domu.

Jest 29 kwietnia i tym razem to już naprawdę koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz