Ostatni dzień naszej drogi.
Uchylamy powieki, przecieramy oczy, przeczyszczamy uszy i zgodnie stwierdzamy, że nie, nie pada. Ubieramy się i pakujemy jak na skrzydłach, jakby wstąpił w nas jakiś nowy duch, co odnowił oblicze tej ziemi na bardziej suche. Otwieramy drzwi – zimno. Wychodzimy za róg – śnieg, góry całe białe. Nawet fajnie. Idziemy.
Najpierw przez centrum sportów wodnych, potem przez park pamięci rzeźbiarza, o którym nic nie wiemy. Mimo to, a może właśnie dlatego, postanawiamy poświęcić nasz cenny czas i obejrzeć jego dzieła. Rzeźbiarz nazywał się Frank Bruce a rzeźby wyglądają następująco:
Kiedy tak obcujemy ze sztuką w plenerze oraz podziwiamy konia przez płot, zaczyna kropić. Chwilę później pada mocniej, a dwie chwile później pada już śnieg, który będzie nam regularnie urozmaicał dzisiejszy marsz. Pod koniec dnia aż do przesady.
Póki co nie jest jeszcze źle. Idziemy dziarsko do natępnego zabytku brytyjskiego budownictwa dróg i mostów, czyli do Feshiebridge. Tam nad wzburzonym nurtem rzeki, przeciwne brzegi dość dramatycznego wąwozu spina historyczny, kamienny mostek i trzeba przyznać, że faktycznie prezentuje się ładnie.
Gorzej prezentuje się nasza dalsza droga przez las, która nagle przestaje zgadzać się z wytycznymi z przewodnika. Ilość mijanych przez nas przecinek w lewo i w prawo zupełnie nie pokrywa się z sugerowaną w książce a miejsca, do których docieramy, w ogóle nie wyglądają tak jak powinny. W końcu, trochę zrezygnowani i zmęczeni kręceniem się się w kółko, przysiadamy na kamieniu i patrzymy jak z wolna zasypuje nas śnieg. Lekka apatia szybko ustępuje jednak miejsca nadziei, gdy przypominamy sobie, że przecież mamy ze sobą mapę Parku Narodowego Cairngorms i przy odrobinie szczęścia powinniśmy znajdować się gdzieś na jego obrzeżach. Zgarniamy z siebie śnieg i rozwijamy papierową płachtę. Moment bezdechu a później radości, bo oto jesteśmy tuż przy krawędzi mapy. Pełni optymizmu, właściwą już drogą ruszamy na podbój Cairngorm Mountains i Rezerwatu Inshriach.
Jest to bardzo szczególne miejsce. Wgórza porasta tu prawdziwa pradawna kaledońska puszcza, niemal niezmieniona od ostatniej epoki lodowcowej. Mieszkają w niej rzadkie i chronione stworzenia, takie jak kuna leśna, głuszec czy krzyżodziób szkocki (który – jak sama nazwa wskazuje – nie występuje nigdzie indziej na świecie). Patrząc na tutejszą roślinność, można by równie dobrze spodziewać się wyłaniającego się z niej mamuta lub włochatego nosorożca. Prawdopodobnie jednak ich tu nie ma, bo żadnego nie spotykamy. Tak samo zresztą jak głuszca i krzyżodzioba.
Napotykamy za to kolejne fantastyczne bothy, które pozwala nam obeschnąć trochę i zjeść ciepły lunch w komfortowych warunkach.
Później wkraczamy w znajome już rejony Loch an Eilein (Jeziora z Wyspą) z jego widmowym, zupełnie odciętym od brzegu, zrujnowanym zamkiem. Mimo swego smutnego obecnie stanu, zamek na jeziorze ma do opowiedzenia kilka ciekawych historii. Najpierw był siedzibą okrutnego, terroryzującego okolicę lorda-rozbójnika zwanego Wilkiem z Badenoch (tego samego, którego twierdza stała również na mokradłach Insh, gdzie po latach zbudowano Ruthven Barracks). Następnie stał się własnością szlacheckiej rodziny Grantów, która w tymże zamku, na tejże wyspie, w 1690 roku była oblężona przez jakobickich powstańców. Choć pozbawieni większości lojalnych sobie wojowników, z pomocą służby i miejscowych, Grantowie pod wodzą Lady Grizel Mhor zdołali utrzymać zamek aż do przybycia odsieczy. W XVIII wieku poziom wody w Loch an Eilein podniósł się i zatopił łączącą wyspę z brzegiem groblę. Od tamtego czasu w ruinach zamieszkała para rybołowów. Ptaki wracały tu co roku, by uwić gniazdo na jednej ze zburzonych wież. Niestety rosnący ruch turystyczny sprawiał, że rybołowom coraz częściej przeszkadzano. W 1899 odleciały i nigdy więcej nie wróciły do zamku na jeziorze.
Tyle historia. Wracamy do naszej drogi.
Za Loch an Eilein jest już „z górki”. Coraz więcej rozpoznawalnych miejsc – ławka na brzegu, kładka przez rzekę, słup z celtyckimi rzeźbieniami – coraz bliżej Aviemore. „Pod górkę” robi nam natomiast śnieg, który sypie, jak na złość, coraz mocniej. Kiedy wchodzimy w końcu do miasta, pada tak bardzo, że prawie nic nie widać. Nie mamy nawet ochoty wyciągnąć aparatu, żeby zrobić sobie zdjęcie z nieoficjalnym, kończącym naszą trasę znakiem przed stacją kolejową. Sfotografujemy się z nim następnego dnia rano przy cudownej pogodzie, w pełnym słońcu.
W tej chwili jednak pogoda jest podła, a jedyne na co mamy teraz ochotę, to zrzucić z siebie ociekające topniejącym śniegiem ciuchy i plecaki. Uderzamy w stronę pierwszego z brzegu schroniska, które niestety noclegu zaoferować nam nie może z powodu braku miejsc. No tak, piątek – uświadamiamy sobie – a to jest przecież Aviemore, stolica szkockiej turystyki weekendowej i lansiarstwa. Z końcem każdego tygodnia miasteczko przeżywa lukratywny najazd zadbanych, ładnie ubranych podróżników ze starannie wystylizowanym trzydniowym zarostem i subtelnym makijażem w kolorach naturalnych. Podróżnicy płci obojga noszą zazwyczaj odzież techniczną wartą bardzo dużo pieniążków, która wygląda jakby nigdy nie miała okazji się sprawdzić oraz buty z najlepszą dostępną na rynku podeszwą, które przeszły kilometry... główną ulicą Aviemore (trochę takie nasze Krupówki).
Nic to, udajemy się do następnego przybytku. Zanim tam dotrzemy, drogę przebiega nam wiewiórka. Nie byłoby w tym nic niezwykłego gdyby nie fakt, że jest to wiewiórka ruda. Ponownie nie byłoby w tym nic niezwykłego gdyby nie to, że jesteśmy w Wielkiej Brytanii. Tutaj ruda wiewiórka, prawie zupełnie wyparta przez szarą, jest gatunkiem ściśle chronionym i uchodzi za istotę niemal zjawiskową. Każda sztuka jest na wagę złota a jej dostrzeżenie powinno być niezwłocznie zgłoszone odpowiednim organom (co też czynimy zaraz po powrocie).
Wiewiór ostrzega: Nie zadzieraj z przyrodą, biwakuj ekologicznie. |
Cudowne objawienie wiewiórki najwidoczniej nie czyni z nas jednak wybrańców losu, bo w kolejnym przybytku, do którego trafiamy również nie ma wolnych pokoi. Jest za to domek letniskowy. Domek nam się trochę nie uśmiecha ze wzglęgów ekonomicznych, ale pani na recepcji zachwala, namawia i daje znaczną zniżkę (że niby za dwie noce taka promocja) i to nas ostatecznie przekonuje. To i zawieja śnieżna za oknem.
W domku, panie, luksusy: ciepła bieżąca woda, ogrzewanie, prawdziwe naczynia, sprzęty AGD. Czyli jesteśmy. Doszliśmy. Welcome to normal life. Trochę nam wesoło, a trochę smutno. East Highland Way – siedem dni, 125 kilometrów, hektolitry deszczu i tony radości – jak z bicza strzelił.
W nostalgiczno-refleksyjnych nastrojach świętujemy nasz wyczyn kolacją w stylu francuskiego śniadania.
I to już prawie koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz