Strony

14.06.2012

EAST HIGHLAND WAY - DZIEŃ 5. I 6.


Dzisiaj z rana czeka nas wyzwanie.

Jak wspomnieliśmy wcześniej, nasze bothy stoi nad rzeką. East Highland Way wiedzie przez tę rzekę – na drugą jej stronę, znaczy się – a potem dalej na wschód. Przewodnik podaje, iż przeprawa jest łatwa zarówno latem, jak i zimą, gdyż nurt posiada płycizny, które bez trudu pokonać można kilkoma zaledwie przeskokami z kamienia na kamień. Ot, igraszka dziecięca, rzekłbyś.

Najwidoczniej autor nie wziął jednak pod uwagę przeprawy wiosną, bo my w kwietniu, nie jesteśmy w stanie zlokalizować żadnego miejsca, które pod płyciznę mogłoby się chociaż podszywać. Nie znajdujemy też wspomnianej w przewodniku kładki 300 metrów w górę strumienia (chyba, że była nią kiedyś roztrzaskana o przybrzeżne skały sterta zmurszałych desek). Chodzimy tak więc w tę i we w tę, tracąc powoli nadzieję i moknąc niemal doszczętnie zanim w ogóle na dobre wyruszymy na szlak. Ostatecznie, w akcie desperacji zaczynamy wrzucać do wody kamienie w miejscu, które wydaje nam się, że przy zastosowaniu odrobiny prymitywnej inżynierii, ma największe szanse stać się brodem. I już po półtorej godziny ciężkiej jak w kamieniołomoch pracy, przy znacznej asekuracji kijkami trekkingowymi, z ledwością udaje nam się przeprawić plecaki i siebie.


Jeszcze raz sprawdzamy opis w przewodniku, porównujemy zdjęcie ze stanem faktycznym i szczerze powątpiewamy w tożsamość rzeki na obrazku z tą, którą właśnie przeszliśmy. Topografia jednak nie kłamie – jesteśmy tam, gdzie powinniśmy i rzeka też jest, tylko dwa razy głębsza i cztery razy szybsza. Zakładamy plecaki, wyciskamy marznący szlam z rękawiczek i idziemy na wschód. Do przejścia mamy kolejne trzy strumienie, z których tylko jeden da się przeskoczyć. Dwa pozostałe wymagają ekwilibrystyki i ponownie zaimprowizowanych kamiennych mostków, ale tym razem budowa idzie nam szybciej, bo strumienie są trochę węższe, a my już mamy wprawę. Później jeszcze tylko parę kilometrów bagnistym, totalnie rozmytym przez ulewę, niewidzialnym szlakiem, który w zależności od odcienia zieleni tudzież brązu pokrywającej go roślinności, zapada się tylko po kostki lub aż po kolana i... voilà!

Od tej pory będziemy na powrót zbliżać się do cywilizacji. Każdy dzień będzie kończył się w skupisku ludzkim bez zastrzeżeń zasługującym na miano wsi, albo nawet miasteczka. Sklepy stracą swój dotychczasowy status białych kruków i wysp skarbów, a nocleg w czterech ścianach stanie się jak najbardziej możliwy.


Pierwszym „cywilizowanym” miejscem, do jakiego docieramy jest Newtonmore, gdzie według naszego przewodnika, jest dużo jedzenia i warto zostać na noc. Możliwe, my jednak obfitości pożywienia w Newtonmore nie zaznamy, gdyż jesteśmy tam o godzinie 2:30 po południu, a to jest czas, kiedy w Newtonmore się nie je. Przypominają nam się ciężkie chwile spędzone na poszukiwaniu pokarmu w Hiszpanii podczas sjesty (czyli przez większość dnia). Próbujemy doszukać się iberyjsko-piktyjskich koneksji kulturowych, ale nic sensownego nam z tego nie wychodzi, więc postanawiamy udać się do Kingussie – o 5 km dalej na północny wschód od Hiszpanii. Tam znajdujemy wszystko, czego nam trzeba: bar, sklep oraz przytulną noclegownię w standardzie czeczeńskiego akademika, gdzie spędzamy najbliższą noc.

Nowy dzień wita nas jak zwykle deszczem, dla odmiany jednak zacinającym tradycyjnie po szkocku, czyli horyzontalnie. Biczowani żywiołem jak pontnicy, z mozołem, choć bardzo prostą drogą docieramy z Kingussie do Ruthven Barracks.


Tutaj na górce, wśród rozległych mokradeł stoi brytyjski garnizon, jeden z tych, które po Pierwszym Powstaniu Jakobitów (w 1719) rząd zbudował, by umocnić swoją linię obrony od strony Highlandów. Garnizon miał szansę sprawdzić się już przy Drugiej Wielkiej Rebelii (w 1745), kiedy to obronił się siłą zaledwie 12 żołnierzy przed atakiem armii 200 powstańców ze stratą tylko jednego strzelca. Ów dzielny, acz podobno niezbyt bystry obrońca mógł ponoć cieszyć się dobrym zdrowiem na długo jeszcze po oblężeniu, gdyby bezmyślnie i zupełnie niepotrzebnie nie wychylił się ponad parapet i – dosłownie oraz w przenośni – nie stracił głowy.

Obok samego fortu warto również wspomnieć otaczające Ruthven Barracks bagna i moczary. Stanowią one Rezerwat Przyrody Insh Marshes i uchodzą za najrozleglejsze oraz najbardziej dziewicze tereny podmokłe Wielkiej Brytanii, a także jedne z najważniejszych w ekosystemie całej Europy. East Highland Way wije się przez te piękne i dzikie obszary, po czym wyprowadza nas na zabytkowy kamienny most na rzece Tromie.


Potem idziemy przez lasy, łąki i wioski ścieżkami od kilku dni sukcesywnie rozmiękczanymi przez obfite opady. Błoto sięga nam przeciętnie do kostek i rozmazuje się po przeciwdeszczowych portkach aż po pupę. Po niedługim czasie zaczynamy wyglądać, jakbyśmy przeczołgali się przez kambodżański poligon w porze monsunowej i w takim właśnie stanie docieramy do Kincraig, gdzie wzbudzamy niepohamowane uczucie litości w przesympatycznej pani sklepikarce. Pani sklepikarka wyciąga spod lady telefon, dzwoni do innej przesympatycznej pani i chwilę później mamy już nocleg w miejscowym centrum chrześcijańskim.

Wieczorem idziemy jeszcze do lokalnego baru, gdzie dostajemy największe porcje jedzenia na świecie, a przed zaśnięciem czytamy – dostępny przy każdym piętrowym łóżku – egzemplarz biblii, co owocuje koszmarami sennymi o krwawych pogromach, ludobójstwach i zwierzętach w łodzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz