Dzisiaj z rana czeka nas wyzwanie.
Jak wspomnieliśmy wcześniej, nasze bothy stoi nad rzeką. East Highland
Way wiedzie przez tę rzekę – na drugą jej stronę, znaczy się – a potem dalej na
wschód. Przewodnik podaje, iż przeprawa jest łatwa zarówno latem, jak i zimą,
gdyż nurt posiada płycizny, które bez trudu pokonać można kilkoma zaledwie
przeskokami z kamienia na kamień. Ot, igraszka dziecięca, rzekłbyś.
Najwidoczniej autor nie wziął jednak pod uwagę przeprawy wiosną, bo my w
kwietniu, nie jesteśmy w stanie zlokalizować żadnego miejsca, które pod
płyciznę mogłoby się chociaż podszywać. Nie znajdujemy też wspomnianej w
przewodniku kładki 300 metrów w górę strumienia (chyba, że była nią kiedyś
roztrzaskana o przybrzeżne skały sterta zmurszałych desek). Chodzimy tak więc w
tę i we w tę, tracąc powoli nadzieję i moknąc niemal doszczętnie zanim w ogóle na
dobre wyruszymy na szlak. Ostatecznie, w akcie desperacji zaczynamy wrzucać do
wody kamienie w miejscu, które wydaje nam się, że przy zastosowaniu odrobiny
prymitywnej inżynierii, ma największe szanse stać się brodem. I już po półtorej
godziny ciężkiej jak w kamieniołomoch pracy, przy znacznej asekuracji kijkami
trekkingowymi, z ledwością udaje nam się przeprawić plecaki i siebie.
Jeszcze raz sprawdzamy opis w przewodniku, porównujemy zdjęcie ze stanem
faktycznym i szczerze powątpiewamy w tożsamość rzeki na obrazku z tą, którą
właśnie przeszliśmy. Topografia jednak nie kłamie – jesteśmy tam, gdzie
powinniśmy i rzeka też jest, tylko dwa razy głębsza i cztery razy szybsza.
Zakładamy plecaki, wyciskamy marznący szlam z rękawiczek i idziemy na wschód.
Do przejścia mamy kolejne trzy strumienie, z których tylko jeden da się
przeskoczyć. Dwa pozostałe wymagają ekwilibrystyki i ponownie zaimprowizowanych
kamiennych mostków, ale tym razem budowa idzie nam szybciej, bo strumienie są
trochę węższe, a my już mamy wprawę. Później jeszcze tylko parę kilometrów
bagnistym, totalnie rozmytym przez ulewę, niewidzialnym szlakiem, który w
zależności od odcienia zieleni tudzież brązu pokrywającej go roślinności,
zapada się tylko po kostki lub aż po kolana i... voilà!
Od tej pory będziemy na powrót zbliżać się do cywilizacji. Każdy dzień
będzie kończył się w skupisku ludzkim bez zastrzeżeń zasługującym na miano wsi,
albo nawet miasteczka. Sklepy stracą swój dotychczasowy status białych kruków i
wysp skarbów, a nocleg w czterech ścianach stanie się jak najbardziej możliwy.
Pierwszym „cywilizowanym” miejscem, do jakiego docieramy jest
Newtonmore, gdzie według naszego przewodnika, jest dużo jedzenia i warto zostać
na noc. Możliwe, my jednak obfitości pożywienia w Newtonmore nie zaznamy, gdyż
jesteśmy tam o godzinie 2:30 po południu, a to jest czas, kiedy w Newtonmore
się nie je. Przypominają nam się ciężkie chwile spędzone na poszukiwaniu
pokarmu w Hiszpanii podczas sjesty (czyli przez większość dnia). Próbujemy
doszukać się iberyjsko-piktyjskich koneksji kulturowych, ale nic sensownego nam
z tego nie wychodzi, więc postanawiamy udać się do Kingussie – o 5 km dalej na
północny wschód od Hiszpanii. Tam znajdujemy wszystko, czego nam trzeba: bar,
sklep oraz przytulną noclegownię w standardzie czeczeńskiego akademika, gdzie
spędzamy najbliższą noc.
Nowy dzień wita nas jak zwykle deszczem, dla odmiany jednak zacinającym
tradycyjnie po szkocku, czyli horyzontalnie. Biczowani żywiołem jak pontnicy, z
mozołem, choć bardzo prostą drogą docieramy z Kingussie do Ruthven Barracks.
Tutaj na górce, wśród rozległych mokradeł stoi brytyjski garnizon, jeden
z tych, które po Pierwszym Powstaniu Jakobitów (w 1719) rząd zbudował, by
umocnić swoją linię obrony od strony Highlandów. Garnizon miał szansę sprawdzić
się już przy Drugiej Wielkiej Rebelii (w 1745), kiedy to obronił się siłą
zaledwie 12 żołnierzy przed atakiem armii 200 powstańców ze stratą tylko
jednego strzelca. Ów dzielny, acz podobno niezbyt bystry obrońca mógł ponoć
cieszyć się dobrym zdrowiem na długo jeszcze po oblężeniu, gdyby bezmyślnie i
zupełnie niepotrzebnie nie wychylił się ponad parapet i – dosłownie oraz w
przenośni – nie stracił głowy.
Obok samego fortu warto również wspomnieć otaczające Ruthven Barracks
bagna i moczary. Stanowią one Rezerwat Przyrody Insh Marshes i uchodzą za
najrozleglejsze oraz najbardziej dziewicze tereny podmokłe Wielkiej Brytanii, a
także jedne z najważniejszych w ekosystemie całej Europy. East Highland Way
wije się przez te piękne i dzikie obszary, po czym wyprowadza nas na zabytkowy
kamienny most na rzece Tromie.
Potem idziemy przez lasy, łąki i wioski ścieżkami od kilku dni
sukcesywnie rozmiękczanymi przez obfite opady. Błoto sięga nam przeciętnie do
kostek i rozmazuje się po przeciwdeszczowych portkach aż po pupę. Po niedługim
czasie zaczynamy wyglądać, jakbyśmy przeczołgali się przez kambodżański poligon
w porze monsunowej i w takim właśnie stanie docieramy do Kincraig, gdzie
wzbudzamy niepohamowane uczucie litości w przesympatycznej pani sklepikarce. Pani
sklepikarka wyciąga spod lady telefon, dzwoni do innej przesympatycznej pani i
chwilę później mamy już nocleg w miejscowym centrum chrześcijańskim.
Wieczorem idziemy jeszcze do lokalnego baru, gdzie dostajemy największe
porcje jedzenia na świecie, a przed zaśnięciem czytamy – dostępny przy każdym
piętrowym łóżku – egzemplarz biblii, co owocuje koszmarami sennymi o krwawych
pogromach, ludobójstwach i zwierzętach w łodzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz