Strony

7.06.2012

EAST HIGHLAND WAY - DZIEŃ 4.


Padało całą noc.

Rano też nie przestaje ani na chwilę. Kiedy się budzimy, w przedsionku namiotu stoi kałuża, a w niej jak małe statki, dryfują nasze kubki, menażki i buty. Wyściubiamy nosy na zewnątrz i organoleptycznie stwierdzamy, że nie wygląda, jakby miało przestać padać przez kilka następnych dni. Niestety nasza prognoza okazuje się jak najbardziej trafna. Od tej pory będzie padało już bez przerwy. Kolejne dni, aż do końca naszej drogi, spędzimy od rana do wieczora idąc w deszczu. Poza ostatnim dniem, kiedy będziemy szli w śniegu.

Częstotliwość uderzania kropli o namiot sugeruje, że zwijanie biwaku akurat w tej chwili byłoby wysoce niewskazane. Czekamy, aż deszcz stanie się trochę bardziej umiarkowany, ubieramy się maksymalnie wodoodpornie i pakujemy mokry jak gnój ekwipunek.


Jesteśmy głodni. Ostatnie zupki w proszku zjedliśmy jednak wczoraj wieczorem. Dzisiaj nie mamy nawet pitnej wody, a ta z wodospadu pieni się w garnku tak dziwnie, że rezygnujemy z zamiaru zrobienia z niej kawy. Wygrzebujemy z dna plecaka ostatni mini-soczek w kartoniku, który dostaliśmy w ramach prowiantu od pana gospodarza w Station Lodge i rozpijamy go na spółkę. Naszą jedyną nadzieją na śniadanie jest Wolftrax Café w bazie wypadowej kolarstwa górskiego. Baza nie jest po drodze, ale jest względnie blisko.

Docieramy tam po kilkukilometrowym, średnio przyjemnym  marszu szosą, ociekając deszczem i ledwie powłócząc z głodu nogami. Mamy farta – café otwarte. Wpałaszowujemy po wielkim panini, po czym łapczywie chłepczemy nasze kawy, do ostatniej chwili grzejąc dłonie o kubki i udajemy się w dalszą drogę.

Dzisiejsza trasa wije się spokojnie i nieszczególnie męcząco. Najpierw prowadzi przez Czarny Las w pobliżu pozostałości piktyjskiego fortu, później zahacza o tamę i zalew na rzece Spey, żeby w końcu, przez senne farmy i pastwiska pełne owiec, doprowadzić nas do wioski Laggan, gdzie znajduje się sklep.


Pierwszy sklep jaki widzimy od trzech dni nie robi na nas powalającego wrażenia, ale nie o wrażenie tu przecież chodzi, a o przetrwanie. Nabywamy więc produkty żywnościowe i wyruszamy na poszukiwanie wody zdatnej do spożycia i przyrządzenia posiłków, której sklepik niestety nie oferuje (makaron ekspresowy na coli jakoś do nas nie przemawia). Szybko dowiadujemy się, że Laggan oprócz sklepu posiada również dwa hoteliki, każdy z jadłodajnią, chociaż jedzenie serwuje tylko jedna, bo druga już skończyła podawać lunch a jeszcze nie zaczęła obiadu. Tam gdzie dają jeść, jemy i uzupełniamy zapasy wody.

Szlak jeszcze przez jakiś czas wiedzie wąską wiejską asfaltówką. Mija stary malowniczy kościółek, pomnik z dumą poległych w jakichś walkach i nieco zapomniany pałac lokalnego wielmoży. Potem wreszcie skręca w pole i niknie wśród drzew.


Za lasem otwiera się przed nami dobrze znany, pusty i surowy krajobraz szkockich Highlandów. Po staremu niegościnny, wietrzny i dżdżysty – dokładnie taki, jak lubimy. W tym zimnym, brunatnym pustkowiu przyjdzie nam spędzic najbliższą dobę i jest nam z tym całkiem dobrze. Na noc zatrzymamy się w Dalnashallag Bothy.


Dalnashallag nie jest nazwą miejscowości. Kiedyś nieopodal była górska osada. Wysiedlona, jak wiele jej podobnych w XIX wieku, dzisiaj straszy tylko skruszałymi, porośniętymi przez paprocie konturami nieistniejących domów. Jeden budynek stoi jednak nad rzeką niewzruszenie – bothy.


Notka odautorska: W Szkocji nie ma schronisk górskich. Są za to bothies. Bothies to opuszczone bacówki lub stare budynki gospodarcze na odludziu, udostępniane pro publico bono i otwarte dla każdego, kogo nogi zaniosą w dane strony. Bothies są w różnej kondycji. Niekiedy posiadają suchą drewnianą podłogę, palenisko i nawet jakiś mebel, innym razem są tylko porzuconą stodołą z klepiskiem. Niezależnie od stanu, bothies mają jednak dwie niepodważalne zalety: są za darmo i mają dach.

W Dalnashallag doświadczamy życia, jakie do niedawna było normą dla wszystkich, a jakie dla wielu jest nią do teraz. Po trwających wieki próbach, udaje nam się w końcu rozpalić ogień z mokrego drewna i przy okazji nie zaczadzić. Siku chodzimy za chałupę, a myć gary – w lodowatej rzece. Tyłki nam marzną, palce grabieją, pada bezustannie. Przed nocą zastanawiamy się, ile warstw ubrań założyć (wybieramy wszystkie) i jak wysoko powiesić worek z jedzeniem, żeby coś nam go nie zjadło (wybieramy gwóźdź pod sufitem).


Samotna chatka na wrzosowisku wśród pokrytych śniegiem gór – romantyczna wizja, której przyziemność trudów i niewygód dobija, gdy staje się rzeczywistością. Jesteśmy wdzięczni za tę noc. Pomoże nam docenić to, co mamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz