Strony

31.05.2012

EAST HIGHLAND WAY - DZIEŃ 3.


Rano zjadamy bardzo obfite śniadanie i pakujemy przygotowaną przez naszych gospodarzy wałówkę. To pozwoli nam przetrwać kolejny dzień w trudnym, bezsklepowym środowisku. Najbliższy sklepik jest w wiosce Laggan, a to dopiero w połowie drogi jutro.

Dzisiaj przed nami najdłuższy odcinek East Highland Way – do przejścia prawie 35 km.

Pan gospodarz zdradza nam tajną drogę, dzięki której oszczędzimy sobie wracania do Inverlair i nadkładania kilometrów, a także alternatywnego dreptania szosą. Tajna droga pana gospodarza jest nielegalna i prowadzi torami kolejowymi, z których w pewnym momencie (dokładnie niesprecyzowanym) trzeba odbić w las, a potem to już prosto na szlak. Rozwiązanie to grozi oczywiście mandatem albo nawet śmiercią, ale mając na uwadze częstotliwość, z jaką pociągi przejeżdżają przez Tulloch, decydujemy się na nie, podobnie zresztą jak nasi angielscy towarzysze nie-doli. Czekamy tylko do 9:18, aż nocny z Londynu minie naszą stację, po czym wszyscy razem ruszamy wzdłuż torów.


Idziemy nimi czas jakiś, aż dochodzimy do wiaduktu nad rzeką, z którego miało być widać leśną ścieżkę w bok. Żadnej ścieżki nie widać, a las od torów oddziela wysoki płot. Dochodzimy do wniosku, że najwidoczniej miały to być inny wiadukt i inna rzeka, które widnieją na mapie kawałek dalej. Tam jednak sprawy wyglądają podobnie. W dodatku odkrywamy, że jeden z Anglików – senior rodu – postanowił na własną rękę przedrzeć się przez las i poszukać szlaku. Problem w tym, że nikt nie zauważył, gdzie dokładnie przelazł przez płot, a to on miał przy sobie mapę. Rozpaczliwe nawoływania nie pomagają, a telefonia komórkowa okazuje się absolutnie bezużyteczna na pozbawionym zasięgu odcinku torów między Tulloch i lasem.

Postanawiamy, że jedynym rozwiązaniem będzie również przelezienie przez płot, a potem posuwanie się przez las na azymut, w domniemanym kierunku szlaku. Tak też robimy – przerzucamy plecaki i gramolimy się przez siatkę. Szybko okazuje się jednak, że w miejscu, które wybraliśmy, po drugiej stronie jest coś w rodzaju mokradła. Początkowo suniemy więc bardzo wolno, grzęznąc w jakichś szuwarach. Na domiar złego, co kilka minut, na przemian zaczyna i przestaje padać (i tak już będzie przez większość dnia). W końcu jednak szuwary stopniowo przeistaczają się w klasyczną leśną ściółkę, po której na przełaj przedostajemy się na wąską przecinkę. Przecinka wiedzie do szerszej ścieżki, która z kolei doprowadza nas do budowli, dzięki zdjęciu w przewodniku zidentyfikowanej przez nas jako mała tama koło Fersit. To pozwala w przybliżeniu ustalić nasze koordynaty i wyprowadza nas na właściwą drogę, przy której na pieńku siedzi odnaleziony senior Roger. Szczęśliwie zjednoczeni Anglicy orzekają, że musieliśmy tak kluczyć przez te knieje co najmniej z 10 mil i zarządają przerwę na herbatę, a my idziemy dalej.


Spora część dzisiejszej trasy przebiega brzegiem Jeziora Laggan. Ten malowniczy odcinek marszu ma około 15 km długości, czyli dokładnie tyle, ile ma samo jezioro. Loch Laggan słynie głównie ze swego wschodniego krańca, który jest największą słodkowodną plażą w Europie. Plaża w istocie robi wrażenie swoją szerokością i piaszczystością, nie wiemy natomiast jak się sprawdza, w oczach miłośników słonecznych kąpieli w złocistych piaskach, gdyż żadnego nie spotkaliśmy. Mniemamy, iż o włos przegrywa z Copacabaną.


Brzegi Loch Laggan, kryją jeszcze jeden fakt robiący duże wrażenie. Wrażenie jest tym większe, gdy znienacka na ów fakt wpada się (a raczej wypada) prosto z lasu. Otóż nad jeziorem stoi pałac jak z czołówki filmów Disneya. Pałac jest całkowicie prywatną własnością pewnych państwa. Większość ziem, przez które dzisiaj przeszliśmy (i przejdziemy), stanowi coś w rodzaju przydomowego ogródka. Z braku dorożki, tudzież czerwonego ferrari na podjeździe, wnoskujemy, że państwa nie ma w domu, więc nasze przejście nie powinno zakłócić niczyjego spokoju. Na wszelki wypadek trzymamy się jednak na odległość kilku kroków od powbijanych w trawnik tabliczek „Private Residence”, żeby nie ściągnąć sobie na głowę jakichś halabardników.


Pod koniec dnia, przy oficjalnej bramie wyjazdowej z posiadłości dołącza do nas znajoma czwórka z Sussex. Na wstępnie wymieniamy kilka filozoficznych uwag na temat tego, co zobaczyliśmy nad jeziorem, po czym zgodnie i bez cienia zawiści stwierdzamy, że z przyczyn czysto etycznych ludzie nie powinni być tak bogaci.

Deszcz, który po raz kolejny zaczął padać jakiś czas temu, zmienił się w grad, potem znowu w deszcz, a potem w ulewę. Teraz padał nie bardzo porywistym, ale równomiernie silnym ciągiem. W takiej lekko dołującej aurze wkraczamy do Feagour – miejsca, gdzie ma się zakończyć nasz dzisiejszy trud. Po wcześniejszych doświadczeniach nie spodziewamy się wiele, ale... spodziewamy się wioski. Feagour okazuje się być jednak zaledwie kilkoma chatami-widmami rozrzuconymi wzdłuż drogi, zamkniętymi na głucho i zabitymi dechami. Jeżeli ktokolwiek tu w ogóle mieszka, to chyba tylko zbłąkane zjawy parobków z pałacowych włości. Niezawodnie czeka nas dzisiaj noc w namiocie i postna kolacja z ostatnich Gorących Kubków, a to wszystko w nieustannie siąpiącym deszczu.


Generalnie wydaje nam się, że nazwa Feagour zachowała się w użyciu jedynie po to, żeby łatwiej było znaleźć na mapie urokliwy Wodospad Pattack. W tym pięknym miejscu przyjdzie nam pożegnać się z Anglikami, którzy planują obozować gdzieś w pobliżu zabudowań. Nam pomysł nie przypada do gustu, wcale nie tylko ze względu na ewentualne nocne spotkania ze zjawami parobków. Mimochodem wspomnimy jednak, że nie zobaczymy już więcej naszych przyjaciół, ani następnego, ani żadnego innego dnia, aż do końca wędrówki. Pewnie po prostu wstali wcześnie rano...

My szukamy przyjemniejszego miejsca na rozbicie. Mimo zmęczenia, postanawiamy poeksplorować chwilę okolice wodospadu i w końcu znajdujemy idealną, mega-romantyczną miejscówkę na skraju wąwozu, tuż ponad kaskadą. Byłoby jeszcze bardziej sielankowo, gdybyśmy byli choć o połowę mniej przemoczeni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz