Rano
zjadamy bardzo obfite śniadanie i pakujemy przygotowaną przez naszych
gospodarzy wałówkę. To pozwoli nam przetrwać kolejny dzień w trudnym,
bezsklepowym środowisku. Najbliższy sklepik jest w wiosce Laggan, a to dopiero
w połowie drogi jutro.
Dzisiaj przed
nami najdłuższy odcinek East Highland Way – do przejścia prawie 35 km.
Pan
gospodarz zdradza nam tajną drogę, dzięki której oszczędzimy sobie wracania do
Inverlair i nadkładania kilometrów, a także alternatywnego dreptania szosą.
Tajna droga pana gospodarza jest nielegalna i prowadzi torami kolejowymi, z
których w pewnym momencie (dokładnie niesprecyzowanym) trzeba odbić w las, a
potem to już prosto na szlak. Rozwiązanie to grozi oczywiście mandatem albo
nawet śmiercią, ale mając na uwadze częstotliwość, z jaką pociągi przejeżdżają
przez Tulloch, decydujemy się na nie, podobnie zresztą jak nasi angielscy
towarzysze nie-doli. Czekamy tylko do 9:18, aż nocny z Londynu minie naszą
stację, po czym wszyscy razem ruszamy wzdłuż torów.
Idziemy
nimi czas jakiś, aż dochodzimy do wiaduktu nad rzeką, z którego miało być widać
leśną ścieżkę w bok. Żadnej ścieżki nie widać, a las od torów oddziela wysoki
płot. Dochodzimy do wniosku, że najwidoczniej miały to być inny wiadukt i inna
rzeka, które widnieją na mapie kawałek dalej. Tam jednak sprawy wyglądają
podobnie. W dodatku odkrywamy, że jeden z Anglików – senior rodu – postanowił
na własną rękę przedrzeć się przez las i poszukać szlaku. Problem w tym, że
nikt nie zauważył, gdzie dokładnie przelazł przez płot, a to on miał przy sobie
mapę. Rozpaczliwe nawoływania nie pomagają, a telefonia komórkowa okazuje się
absolutnie bezużyteczna na pozbawionym zasięgu odcinku torów między Tulloch i
lasem.
Postanawiamy,
że jedynym rozwiązaniem będzie również przelezienie przez płot, a potem
posuwanie się przez las na azymut, w domniemanym kierunku szlaku. Tak też
robimy – przerzucamy plecaki i gramolimy się przez siatkę. Szybko okazuje się
jednak, że w miejscu, które wybraliśmy, po drugiej stronie jest coś w rodzaju
mokradła. Początkowo suniemy więc bardzo wolno, grzęznąc w jakichś szuwarach.
Na domiar złego, co kilka minut, na przemian zaczyna i przestaje padać (i tak
już będzie przez większość dnia). W końcu jednak szuwary stopniowo
przeistaczają się w klasyczną leśną ściółkę, po której na przełaj przedostajemy
się na wąską przecinkę. Przecinka wiedzie do szerszej ścieżki, która z kolei
doprowadza nas do budowli, dzięki zdjęciu w przewodniku zidentyfikowanej przez
nas jako mała tama koło Fersit. To pozwala w przybliżeniu ustalić nasze
koordynaty i wyprowadza nas na właściwą drogę, przy której na pieńku siedzi odnaleziony
senior Roger. Szczęśliwie zjednoczeni Anglicy orzekają, że musieliśmy tak
kluczyć przez te knieje co najmniej z 10 mil i zarządają przerwę na herbatę, a
my idziemy dalej.
Spora część
dzisiejszej trasy przebiega brzegiem Jeziora Laggan. Ten malowniczy odcinek
marszu ma około 15 km długości, czyli dokładnie tyle, ile ma samo jezioro. Loch
Laggan słynie głównie ze swego wschodniego krańca, który jest największą
słodkowodną plażą w Europie. Plaża w istocie robi wrażenie swoją szerokością i
piaszczystością, nie wiemy natomiast jak się sprawdza, w oczach miłośników
słonecznych kąpieli w złocistych piaskach, gdyż żadnego nie spotkaliśmy. Mniemamy,
iż o włos przegrywa z Copacabaną.
Brzegi Loch
Laggan, kryją jeszcze jeden fakt robiący duże wrażenie. Wrażenie jest tym
większe, gdy znienacka na ów fakt wpada się (a raczej wypada) prosto z lasu.
Otóż nad jeziorem stoi pałac jak z czołówki filmów Disneya. Pałac jest
całkowicie prywatną własnością pewnych państwa. Większość ziem, przez które
dzisiaj przeszliśmy (i przejdziemy), stanowi coś w rodzaju przydomowego
ogródka. Z braku dorożki, tudzież czerwonego ferrari na podjeździe, wnoskujemy,
że państwa nie ma w domu, więc nasze przejście nie powinno zakłócić niczyjego
spokoju. Na wszelki wypadek trzymamy się jednak na odległość kilku kroków od powbijanych
w trawnik tabliczek „Private Residence”, żeby nie ściągnąć sobie na głowę
jakichś halabardników.
Pod koniec
dnia, przy oficjalnej bramie wyjazdowej z posiadłości dołącza do nas znajoma
czwórka z Sussex. Na wstępnie wymieniamy kilka filozoficznych uwag na temat
tego, co zobaczyliśmy nad jeziorem, po czym zgodnie i bez cienia zawiści
stwierdzamy, że z przyczyn czysto etycznych ludzie nie powinni być tak bogaci.
Deszcz,
który po raz kolejny zaczął padać jakiś czas temu, zmienił się w grad, potem
znowu w deszcz, a potem w ulewę. Teraz padał nie bardzo porywistym, ale
równomiernie silnym ciągiem. W takiej lekko dołującej aurze wkraczamy do Feagour
– miejsca, gdzie ma się zakończyć nasz dzisiejszy trud. Po wcześniejszych
doświadczeniach nie spodziewamy się wiele, ale... spodziewamy się wioski. Feagour
okazuje się być jednak zaledwie kilkoma chatami-widmami rozrzuconymi wzdłuż
drogi, zamkniętymi na głucho i zabitymi dechami. Jeżeli ktokolwiek tu w ogóle
mieszka, to chyba tylko zbłąkane zjawy parobków z pałacowych włości. Niezawodnie
czeka nas dzisiaj noc w namiocie i postna kolacja z ostatnich Gorących Kubków,
a to wszystko w nieustannie siąpiącym deszczu.
Generalnie
wydaje nam się, że nazwa Feagour zachowała się w użyciu jedynie po to, żeby
łatwiej było znaleźć na mapie urokliwy Wodospad Pattack. W tym pięknym miejscu
przyjdzie nam pożegnać się z Anglikami, którzy planują obozować gdzieś w
pobliżu zabudowań. Nam pomysł nie przypada do gustu, wcale nie tylko ze względu
na ewentualne nocne spotkania ze zjawami parobków. Mimochodem wspomnimy jednak,
że nie zobaczymy już więcej naszych przyjaciół, ani następnego, ani żadnego innego
dnia, aż do końca wędrówki. Pewnie po prostu wstali wcześnie rano...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz