Ostatnio
znów ktoś zapytał nas o zeszłoroczny wypad przez Malagę na Gibraltar. Wygląda
więc na to, że jednak będziemy musieli coś o nim napisać.
Otóż,
Malaga przyjmuje nas wyjątkowo chłodno i deszczowo jak na andaluzyjskie
możliwości pogodowe przełomu kwietnia i maja. Później się nieco przejaśni, a
nawet przygrzeje, ale najpierw zdążą nam porządnie przemoknąć trampki.
Samo miasto
nie oszałamia. Jest wielkie, przemysłowe, z wieżowcami ciągnącymi się po
horyzont i statkami transportowymi mijającymi miejską plażę. Klimat, który
trochę trudno skojarzyć z wypoczynkiem.
Mieszkańcy
Malagi żywią chyba spore upodopanie w oglądaniu szlachtowania bydła rogatego ze
szczególnym okrucieństwem, bo dumą miasta i jednym z jego głównych ośrodków
rozrywkowych jest arena do corridy. Plakaty reklamujące liczne nadchodzące
"igrzyska", porozwieszane są gęsto na słupach ogłoszeniowych w
sąsiedztwie afiszy spektakli teatralnych i koncertów charytatywnych, i nikt
wydaje się nie dostrzegać subtelnej różnicy pomiędzy sztukami.
Malaga ma
jednak również swoje dobre strony, a jest ich całkiem sporo. Przede wszystkim
ma absolutnie zachwycającą mauretańską alkazabę, która wznosi się nad miastem z
taką elegancją i potęgą zarazem, iż trudno uwierzyć, że stała tu tak jak dziś
już w XI wieku. U podnóża twierdzy znajduje się zrujnowany - choć w zaskakująco
dobrym, jak na 2200 lat, stanie - rzymski teatr. Całkiem niedaleko jest Muzeum
Picassa, a kawałek dalej jego rodzinny dom. Bo Pablo Picasso, jak wielu
wybitnych francuskich artystów, pochodził z Hiszpanii. Z Malagi, konkretnie.
Kolejną
dobrą stroną Malagi jest to, że tutejszy teatr "wydał na świat"
Antonio Banderasa, a bez wątpienia najlepszą - fakt, że większość godnych uwagi
miejsc skupiona jest na powierzchni na tyle małej, że można je bez problemu
obejść wszystkie z buta.
Obchodzimy
je tak przez cztery dni, bo zahaczamy też o miejsca mniej lub nie-godne uwagi
oraz o zdecydowanie godny koncert Avishaia Cohena, po czym udajemy się na
pekaes w stronę zamorskich terytoriów brytyjskiej korony, czyli na Gibraltar. A
właściwie do przygranicznego miasteczka La Linea, które słynie tylko z tego, że
graniczy z Gibraltarem i że wszyscy jego mieszkańcy codziennie rano jeżdżą na
rowerze pracować w UK.
Mieszkamy i
zakupy robimy w Hiszpanii, gdzie wszystko jest o połowę tańsze, większość czasu
spędzamy natomiast na terenie Zjednoczonego Królestwa. Przejście graniczne
oczywiście jest, nawet z celnikiem, albo dwoma, jednak odprawa paszportowa
odbywa się w tempie szybkiego kroku przechodniów i nie wymaga zatrzymywania się
w chwili okazania dokumentu. Celnicy zresztą zwykle nie trudzą się podnoszeniem
wzroku znad studiowanego dogłębnie tabloidu Sun, więc w zasadzie nie ma
większego znaczenia, czy przy przekraczaniu granicy wyciągnie nam się akurat
paszport, czy karta członkowska klubu ogrodnika.
Tuż za
przejściem znajduje się lotnisko, a właściwie pojedynczy, nieogrodzony pas
startowy, przecinający Gibraltar w poprzek. Dosłownie, bo miejsca jest tylko
tyle, żeby nadlatujący znad morza samolot zdążył wytracić prędkość i zatrzymać
się, zanim wpadnie do morza na drugim końcu pasa. Starty odbywają się podobnie,
tylko w drugą stronę, czyli pilot musi rozpędzić samolot i poderwać go z ziemi,
zanim pas się skończy i maszyna wyląduje w wodzie. Przestrzeni jest na to
akurat w sam raz. Nie wystarcza jej natomiast na ogrodzenie lotniska, bo to
zablokowałoby cały ruch pieszy i motorowy wzdłuż półwyspu. Przez większość
czasu ruch odbywa się więc normalnie, czyli w poprzek pasa, a kiedy jakiś
samolot chce wystartować lub wylądować, zapala się czerwone światło, opada
szlaban i wszyscy czekają, jak na przejeździe kolejowym. Z tą różnicą, że
przetacza się przed nimi nie skład towarowy z węglem, a samolot.
Cała istota
Gibraltaru zaklęta jest w jego Skale. Pozostała część ma klimat w połowie
industrialno-portowy, a w drugiej połowie brytyjsko-małomiasteczkowy i ta
połowa pozostałej części Gibraltaru, kiedy tam jesteśmy, świętuje właśnie
książęce zaślubiny.
Jednocześnie
myliłby się ten, kto spodziewałby się na tej brytyjskiej ziemi anglojęzycznej
obsługi w sklepie czy restauracji. Brytyjczycy bowiem posiadają tylko te
przybytki i zarządzają nimi w imię rosnącej chwały funta szterlinga. Pracują w
nich natomiast Hiszpanie z La Linei, a Hiszpanie, jak wiadomo, po angielsku
umieć nie muszą.
Ale
przejdźmy do istoty, czyli do Skały. Jest to na przykład jedyne miejsce w
Europie, gdzie w stanie wolnym żyją małpy (i dokłada się wszelkich starań, by
żyły jak najdłużej, bo przepowiednia głosi, że gdy stąd znikną, Gibraltar
powróci w ręce Hiszpanów). Makaki stanowią tu jedną z głównych atrakcji
turystycznych, jak również jedno z największych utrapień co głupszych turystów,
którzy oddaliby cały zestaw Happy Meal z McDonald'sa za sesję zdjęciową z
małpką siedzącą na ramieniu i jedzącą z ręki.
Problem w
tym, że gibraltarskie małpki nie robią małpich figli i nie są słodkimi
przytulankami. Są dzikimi zwierzętami z pełnym garniturem kłów, których
pogryzienia potrafią być dotkliwsze od pogryzień psa, a zdarzają się tym
częściej, że małpki nie darzą człowieka psim szacunkiem ani przyjaźnią. Małpki
nie czerpią przyjemności z bycia głaskanymi. Czasem dają się łaskawie dotknąć
czubkiem palca, bo inteligencja podpowiada im, że to sprawia przyjemność
ludziom, którzy dają wtedy więcej frytek i kanapek, a to jest właśnie to, o co
małpkom chodzi. Krótko mówiąc, makaki doskonale wiedzą, czego chcą i co zrobić,
by to dostać, a wkurzone nie patyczkują się z głupszymi od siebie.
Sami
byliśmy świadkami, jak pewna pani z wrzaskiem wysiadała w biegu z własnego
samochodu, bezskutecznie usiłując strącić uczepioną jej kołnierza małpę, która
najwidoczniej uznała, że za tę ilość zdjęć należy jej się jeszcze jedna paczka
chipsów.
Poza walką
o przetrwanie z makakami, gibraltarskie wzgórze oferuje także kompleksowy
przegląd historii od czasów pradawnych do całkiem współczesnych. Miejscem,
które bezapelacyjnie trzeba odwiedzić jest fantastycznie ukształtowana Jaskinia
Świętego Michała. Jako pierwsi jej walory docenili już neandertalczycy i malujący
antylopy w galopie ludzie pierwotni oraz niedźwiedzie jaskiniowe, które zapewne
posiliły się tu niejedną neolityczną artystyczną duszą. Od tamtego czasu
jaskinia miała wiele zastosowań od wiktoriańskiego miejsca piknikowego, przez
wojenny szpital polowy, po salę koncertową, którą jest do dzisiaj.
Późniejsze,
te bardziej interesujące "przystanki" w tutejszej historii to choćby
fenicko-grecki okres Słupów Herkulesa, czas mauretańskich twierdz, niespokojny
XVIII wiek brytyjsko-hiszpańskich walk i oblężeń, wojenne lata biegania od
armaty do armaty Schodami Śródziemnomorskimi oraz oczywiście nasz własny,
polski akcent - katastrofa samolotu generała Sikorskiego. Ślady tych wszystkich
(i wielu jeszcze innych) zdarzeń gibraltarskie wzgórze nosi po dziś dzień.
Po
całodziennym łażeniu po Skale, mamy wrażenie, że wagonik kolejki linowej, który
nas tu przywiózł był w istocie zakamuflowanym wehikułem czasu, a my właśnie
odbyliśmy ekspresową podróż w dziejach, z której musimy wrócić na piechotę.
Robi się ciemno, a nasze przeładowane wiedzą mózgi przestają przyswajać
infomacje. Schodzimy więc z tego magicznego miejsca do poziomu brytyjskiej
prowincji, przecinamy pas startowy, machamy celnikom przed półprzymkniętymi
oczyma dowodami lub sieciówkami, po czym wracami do naszych czasów, do hotelu
Margarita w sennej hiszpańskiej La Linei.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz