Szetlandy leżą na północy. Dość daleko w tym kierunku, w podobnej odległości od bieguna jak Alaska. W grudniu nie należą do najpopularniejszych wakacyjnych destynacji.
My będziemy witać na Szetlandach Nowy Rok.
Płyniemy, bo samolot kosztuje fortunę. Nasz prom startuje z Aberdeen. Jest wielki i wytworny jak Titanic. Ma dwie restauracje, kino, bar, sklep i salon gier. Będzie naszym całym światem przez najbliższe 12,5 godziny. Podobnie jak na Titanicu, można nim podróżować w stylu Rose (we własnej eleganckiej kabinie, spożywając pieciodaniowy obiad błyszczącymi sztućcami) lub w stylu Jacka, czyli mając zapewnione minimum egzystencji. My płyniemy w stylu Jacka. Mamy fotel, w którym jednak nie da się spać, więc śpimy na podłodze między rzędami siedzeń. Całkiem komfortowo, bo jest wykładzina. Dodatkowo sprzyja nam niewizytowy sezon na Szetlandach. Oprócz nas na pokładzie „budżetowym” są jeszcze tylko dwie osoby, więc każdy ma kupę podłogi dla siebie.
Rano, w oczekiwaniu na zejście na ląd, czytamy The Shetland Times. Jesteśmy porażeni wiadomością z pierwszej strony gazety: w niedzielę o 17:35 u państwa Dale’ów w Walls urodziły się dwie owce. News ilustruje fotografia w formacie A4, na której widnieją rzeczone owce wraz z córkami państwa Dale’ów i matką-owcą. Witamy w wielkim wyspiarskim świecie.
Szetlandzka rzeczywistość jest dość surowa, szczególnie klimatycznie i krajobrazowo. Przede wszystkim wieje. Głównie dlatego, że rozpędzony nad morzem wiatr nie ma się na czym zatrzymać. Z hukiem rozbija się o klify, a potem prześlizguje po olbrzymich pustych przestrzeniach, niczym nie spowalniany przez dziesiątki kilometrów. Praktycznie nie ma tu drzew (czytaliśmy, że sto lat temu w Kergold założono ich plantację). Nie ma też gór. Pejzaż jest raczej płaski, cały porośnięty mchem i wrzosami. Najwyższe zarośla, to strzeliste kępy traw.
Latem na Szetlandach słońce niemal nie zachodzi. Znajduje się nad horyzontem przez 19,5 godziny, więc jego blask jest widoczny właściwie przez całą dobę. Teraz jest jednak grudzień, a to oznacza, że dni są bardzo krótkie. Słońce wstaje tuż przed 9:30, o 15:00 jest już całkiem ciemno. Plus tego taki, że wschód i zachód oglądamy z tego samego okna. Słońce wschodzi w lewym dolnym rogu szyby, a zachodzi w prawym. Przemierza niebo po tak małym łuku, że nawet koło południa rzucamy bardzo długie cienie.
Innym plusem „okołopolarności” jest fakt, że na Szetlandach można zobaczyć zorzę - nasze wielkie marzenie. Przed wyjazdem skrupulatnie śledzimy alerty o zwiększonej aktywności magnetycznej słońca. Niestety, wszystko wskazuje na to, że nie tym razem...
Generalnie mamy w tej podróży trzy cele o różnym stopniu prawdopodobieństwa realizacji: 1) zobaczyć kucyki szetlandzkie w ich naturalnym środowisku (wysoce prawdopodobne), 2) zobaczyć foki w ich naturalnym środowisku (mało prawdopodobne) i 3) zobaczyć zorzę polarną w jedynym środowisku, w jakim występuje (wysoce nieprawdopodobne).
Kucyki udaje nam się spotkać już pierwszej (sylwestrowej) nocy, a potem jeszcze kilka razy. Są tak malutkie i puchate, że jedyne na co ma się ochotę, to bezustannie się do nich przytulać. Aż trudno uwierzyć, że to twarda rasa, zdolna do ciężkiej pracy i przetrwania w wyjątkowo srogich warunkach.
Niespodziewanie, foki okazują się tu być gatunkiem powszechniejszym niż kucyki. Pierwsza konfrontacja jest bardzo krótka i trochę nieudana. Ma miejsce w starych dokach, właściwie w samym centrum Lerwick, niedaleko muzeum. Stoimy na kei i podziwiamy zdezelowane kutry, gdy tuż przed nami z chlupotem wynurza głowa. Pierwsza myśl, to pies. Taki wielkości labradora. Druga myśl przychodzi za późno, zaraz po tym jak zapowietrzamy się donośnym „Wooow!” i zamaszyście wskazujemy wyciągniętymi palcami na powierzchnię wody. Foka jest chyba równie zaskoczona naszą obecnością, co my jej, bo z szeroko otwartym ze zdziwienia okiem bierze głęboki, chrapliwy wdech i znika. Długo stoimy potem na przystani, wlepiając oczy w morze, ale nie zobaczymy jej już aż do zmroku. Jest 15:30 i nawet w portowych światłach, przestajemy widzieć cokolwiek.
Jesteśmy niezwykle podnieceni, że udało nam się zrealizować punkt 2. – mało prawdopodobny – naszego planu. Szybko okazuje się jednak, że zupełnie źle oceniliśmy stopień jego prawdopodobieństwa, gdyż fokę widzimy także następnego dnia. I kolejnego. Widzimy je codziennie. W zasadzie oglądamy ich głowy, unoszące się na falach, jak wielkie korki z okrągłymi oczami. Przestajemy wymachiwać na ich widok rękami, a one spokojnie dryfują w bezpieczniej odległości od brzegu, obserwując nas z taką samą ciekawością, z jaką my obserwujemy je. Trzeciego dnia, idąc szlakiem wzdłuż klifów, mówimy sobie jak by było fajnie zobaczyć jakąś fokę w całości. Kończymy zdanie, robimy trzy kroki i mamy, czego chcieliśmy. Plan wykonany ponad normę (bez zorzy).
Jest jeszcze Noc Sylwestrowa, po 22-godzinnej podróży. Początkowo myślimy, że nie dotrwamy do północy, ale walczymy ostro i dajemy radę. Krótko przed godziną zero bierzemy butelkę wina i wychodzimy przed domek. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Żadnych świateł, żadnych odblasków świateł, żadnej poświaty. Montujemy czołówkę, żeby się nie zabić. Jesteśmy na górce, tuż za Lerwick. Świetny widok na fajerwerki. Czekamy. 3... 2... 1... Dwunasta... i nic. Cisza. Na drugim zegarku mamy już dwie po. Patrzymy w stronę miasta, patrzymy na siebie, myślimy: „może tu nie obchodzą?” Postanawiamy wznieść toast naszym winem. „Za następnego Sylwestra pod zorzą!” Otwieramy butelkę, podnosimy do ust i... nagle zaczyna wyć syrena portowa. I jest fajerwerk! Jeden, drugi, trzeci, potem już nieśmiało i niewiele, ale są. Jednak celebrują. Mamy nasze szetlandzkie obchody.
Później idziemy jeszcze drogą w absolutnie czarną noc, śpiewając Auld Lang Syne, pijąc wino z gwinta i składając noworoczne życzenia jedynym napotkanym istotom – czterem szetlandzkim kucykom. Niebo jest pełne gwiazd (bez zorzy).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz