East Highland Way – na przełaj przez Szkocję. Z Fort William do Aviemore – górami, lasami, dolinami z plecakami. W nieznośną po szkocku kwietniową pogodę. Siedem dni, 125 kilometrów na mapie, 144 w praktyce, z błądzeniem i włóczeniem się nie wiadomo dokładnie ile. Idziemy.
Źródło: easthighlandway.nl |
* * *
Do Fort William – gdzie znajduje się oficjalny punkt końcowy West Highland Way, który jest zarazem nieoficjalnym punktem początkowym East Highland Way – udajemy się koleją. Tradycyją stało się już, że jak gdzieś jedziemy pociągiem, to ten pociąg zawsze się psuje i tym razem nie jest inaczej. W połowie trasy okazuje się, że z dwóch silników naszej lokomotywy jeden nie działa, a drugi się przegrzewa. W rezultacie najpierw przez piętnastominutowy zwykle odcinek drogi między Crianlarich i Upper Tyndrum wleczemy się jak ciężarna żółwica z postojami na popas, tylko po to, by na miejscu dowiedzieć się, że pociąg dalej nie pojedzie. Pojedzie za to wstecz, z powrotem do Crianlarich, gdzie zostaną podstawione autobusy, gdyż tu się autobusem dojechać nie da. Tym samym żółwiowym tempem wracamy więc na poprzednią stację, na której jednak autobusów nie ma. Pani konduktorka informuje nas natomiast z uśmiechem, że za jakiś czas będzie tędy przejeżdżał inny pociąg i my go wtedy przejmiemy i skierujemy na odpowiednie tory. Rzeczywiście, pierwszy pociąg jaki zjawia się na horyzoncie, zostaje zatrzymany i sprawnie opanowany przez obsługę naszego zepsutego, a jego pasażerowie – ewakuowani na peron. Wolimy nie pytać, co się z nimi stanie. Pewnie będą musieli przejąć jakiś inny skład.
My, tym zdobycznym, już bez żadnych przeszkód, z lekką 3-godzinną obsuwą, docieramy do Fort William. Jak zawsze, kiedy tu jesteśmy, rzucamy szybką, niezłośliwą uwagę na temat wykazywania przez większość mieszkańców tego miasta silnych cech charakterystycznych dla wielopokoleniowego chowu wsobnego. Z nostalgią spozieramy w kierunku spowitego ciężkimi chmurami, ośnieżonego szczytu Ben Nevis i bez ociągania ruszamy na szlak.
Po drodze przechodzimy koło jednej z najstarszych legalnych destylerni w Szkocji, uruchomionej w 1825 roku, Ben Nevis Distillery. Tradycja wyrobu whisky w tym kraju jest oczywiście o wiele dłuższa, oficjalnie jednak wyłącza się z niej czasy zakonspirowanych w lasach góralskich bimbrowni.
Nasza dalsza droga nie odznacza się w zasadzie niczym szczególnym. Generalnie idziemy, mijając czasem krowy z grzywką, czasem owce i raz troje rowerzystów. Pogoda pod znakiem jin i jang. Nie obywa się całkiem bez deszczu, ale jak na Szkocję jest dobrze, bo pod czarną warstwą na niebie widać trochę niebieskiego.
Pierwszy dzień East Highland Way przewodnik sugeruje zakończyć gdzieś w okolicach Spean Bridge. Jako że jeszcze nie pada bardzo mocno, postanawiamy spędzić noc w namiocie. Szkockie prawo zezwala na dzikie obozowanie w dowolnym miejscu pod warunkiem, że nie będziemy śmiecić i co jakieś trzy dni przestawimy namiot gdzieś indziej, decydujemy więc, że pobliski las nada się na nocleg doskonale. Szybko okazuje się niestety, że jego podłoże ma konsystencję przesiąkniętej ścierki i trzeba po nim chodzić szybkim krokiem, bo jak się za długo stoi, to woda wypełnia ślady butów. Ponieważ jednak zaczyna się ściemniać, a grunt jest wszędzie taki sam, stwierdzamy, że nie ma co wybrzydzać i mogło być przecież gorzej. Znajdujemy miejscówkę koło drogi, vis-a-vis bagnistego stawiku o stopniu mroczności nasuwającym na myśl leże Krakena. Ziemię dookoła namiotu porastają dziwne, gąbczaste roślino-grzyby z mackami w kolorze zgniłosinawym, które H.P. Lovecraft opisałby prawdopodobnie jako plugawe pomioty bluźnierczej natury z innego wymiaru.
Nam jednak dzisiaj żadne Cthulhu nie straszne. Bardziej nam straszny przymrozek przygruntowy i wysoka amplituda opadów. Przeobrażamy się w śpiworowe kokony i zasypiamy. Pada, ale nie za bardzo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz