Znaleźć właściwy
autobus na dworcu w Kandy nie jest rzeczą łatwą. Pomijając nawet milczeniem
odwiecznie panujący tam chaos, już sama ilość pojazdów zgromadzonych na
stosunkowo niedużym prostokącie błotnistego placu manewrowego sprawia, że można
się pogubić. Nie tylko w domysłach, ale i całkiem fizycznie.
W myśl zasady
„kto pyta, nie błądzi (albo błądzi trochę krócej)”, chodzimy i pytamy. W końcu
kierują nas w najdalszy kąt dworca. Idziemy. Autobusy do Nuwara Eliya stoją
dwa; jeden normalny, czyli biały, drugi intercity – mały, klimatyzowany busik,
o jakich czytaliśmy w przewodnikach, a na jakie nie udało nam się wcześniej
natknąć w naturze. Źródła pisane podają, że jazda takim superbusem jest
niezwykle komfortowa, gdyż z uwagi na wysokie opłaty biletowe, ten środek
lokomocji nie cieszy się szczególną popularnością. Pytamy o cenę – 170 rupii
(niecałe 5 zeta). Wsiadamy.
W środku
faktycznie luksus. Klima chodzi, kierowca ma buty, każdy siedzi na swoim
miejscu, nikt nikomu nie siedzi na kolanach, nie zwisa nad głową, nie leży na
ramieniu. Jechać, nie umierać.
Prujemy
przestrzeń.
W jednej trzeciej
drogi nasz busik nagle staje. Kierowca z konduktorem otwierają klapę w
podłodze, pociągają coś w środku, pompują, stukają. Ruszamy. Jedziemy chwilę i
znowu to samo. Za trzecim razem zatrzymujemy się przy przydrożnej lepiance.
Jakiś półnagi pan
usypuje sobie na podwórku kupki czarnego żwiru. Kierowca i konduktor wyskakują
z superbusa, biegną do pana i wszyscy trzej zaczynają latać wkoło lepianki,
przewalając graty i puste worki po cemencie. Dzwonią gdzieś z komórki, a chwilę
później przyjeżdża tuk-tukiem dwóch innych panów z półką. Wkładają półkę do
autobusu i idą pomóc. Teraz już w pięciu krzątają się po podwórku. Co jakiś
czas któryś z nich bezskutecznie próbuje odpalić nieżywy silnik.
W pewnym momencie
znikają pod wiatą, po czym wracają z lejkiem i małym kanistrem benzyny. Lejek
się nie nadaje, bo jest opiaszczony, więc na prędce konstruują wlew paliwa z
gumowej wycieraczki (która też jest opiaszczona, ale mniej). Tankują. Ruszamy i
jedziemy dalej. Z półką.
Busik ledwo
ciągnie pod górkę, ale udaje mu się dotrwać do najbliższego miasteczka,
gdzie... staje dwa metry przed stacją benzynową. Obsługa ochoczo i bez
większego zaskoczenia dopycha go do pierwszego z brzegu dystrybutora, a po
chwili, napojony odżywczą etyliną, znowu mknie jak strzała przez zielone
wzgórza herbacianych plantacji, przez Lebukale do Nuwara Eliya.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz