Czas pożegnać się z Macedonią, zmierzamy w kierunku granicy z Grecją, a potem do Salonik.
Zmierzamy osobowym samochodem z wynajętym kierowcą. Nie dlatego, że cenimy sobie wygodę w podróży, czy że zostało nam za dużo niewymienialnych nigdzie indziej denarów, ale dlatego, że nie istnieje żaden środek transportu publicznego, jakim dałoby się przekroczyć tę granicę. Macedonia z Grecją skomunikowana jest tylko jednym jedynym połączeniem kolejowym – ze Skopje. Drugie największe miasto kraju, Bitola, leżąca na południu, niecałe 20 km od przejścia granicznego i 30 km od Floriny, najbliższego greckiego miasta, gdzie właśnie musimy się dostać, nie ma żadnego. Nie ma pociągów, autobusów, ani dyliżansów. Jedyny sposób, aby wydostać się z FYROM-u, to wziąć taksówkę lub prywatnego przewoźnika. My wybieramy to drugie, bo jakoś wolimy dać zarobić zwykłemu obywatelowi z samochodem i inicjatywą, niż taksiarskiej korpo. No i jedziemy z Aleksandrem, kierowcą poleconym nam w hostelu.
Aleksandr jest młodym, sympatycznym człowiekiem. Jeździ całkiem niestarym audi, a nie yugo, więc nie martwimy się o nasze życie i zdrowie. Ma ubezpieczenie, wizę, zieloną kartę i nawet pracował w Niemczech z czterema Polakami na budowie. Jak się okaże jedynym przewinieniem Aleksandra jest właśnie fakt, że nie należy do jednej z dużych taksówkowych korporacji z układami.
Zewnętrzna granica Unii Europejskiej wita nas absolutnie bezproblemową podwójną odprawą paszportową oraz marsową twarzą rozwrzeszczanego greckiego celnika. Pan z plakietką „Hellenic Customs” zatrzymuje po cztery samochody na raz, po czym lata od jednego do drugiego, wymachując rękami i wydzierając się na kierowców i pasażerów z pominięciem „Dzień dobry”. Nie sprawdza bagaży, nie pyta dokąd i po co, i czy coś przemycamy, tylko krzyczy i krzyczy bez końca. Nic z tego nie rozumiemy, bo audio jest po helleńsku, ale zauważamy, że wszystkie zatrzymane auta są na tablicach macedońskich albo greckich. Obserwujemy również ciekawe zjawisko behawioralne: wszyscy shaltowani Grecy momentalnie zaczynają zachowywać się jak pan celnik, czyli wrzeszczeć i wygrażać pięściami. Macedończycy za to, równie natychmiastowo kulą po sobie uszy i jąkają się przepraszajaco. Obie strategie wydają się równie nieskuteczne. Obywatele krajów zachodnich w międzyczasie po prostu przejeżdżają obok nie niepokojeni. Witamy w Europie bez podziałów.
My zza samochodowej szybki bezradnie patrzymy jak Aleksandr obrywa za niewinność. Próbujemy się uśmiechać i wysyłać do pana celnika pozytywne fluidy. Chcemy tłumaczyć, że nasz kierowca to porządny człowiek jest, wszystkie papiery ma, nawet w Bundesrepublice bywał, że nas tylko jedzie odstawić na dworzec do Floriny i zaraz wraca do siebie, do FYROM-u. A my przecież konfratrzy ze Zjednoczonej Europy, jedziemy was Greków poratować w kryzysie, zostawić wam nasze euro-pieniążki. Wszystkim będzie miło i na rekę... tylko niech nas pan już puści i nie każe drałować z buta 10 km autostradą, bo na to się właśnie zanosi.
Czas mija, zegar tyka, a my zaczynamy snuć plan awaryjny na wypadek, gdyby Aleksandr został zawrócony do Macedonii, a my pozostawieni na pastwę losu u wrót Europy bez granic, kiedy nasz kierowca wsiada do wozu i odjeżdżamy bez słowa oraz bez problemu. Patrzymy po sobie, a potem na Aleksandra, który szybko odczytuje nasze zdumienie: „Grecja. Korruption.” – mówi swoim łamanym niemieckim. – „Dałem mu 5 euro”.
Przejeżdżamy granicę i nagle znajdujemy się w zupełnie innej rzeczywistości, takiej zwyczajnej, do jakiej przywykliśmy. Jakby samo minięcie granicznego słupka wyrwało nas z zamglonego wspomnienia PRL-u i przerzucilo w czasie o 30 lat do przodu. Autostrady, pojazdy z naszej epoki, szklany dworzec z budżetu UE, ludzie rozumieją co mówimy po angielsku, segregują śmieci i nie piją wódki na śniadanie. Wszystko jest zapisane alfabetem równie dla nas nieczytelnym, co pismo klinowe i nawet rozszyfrowywane z trudem słowa z niczym nam się nie kojarzą, a jednak to jest świat jaki znamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz