Rano
wstajemy bez odmrożeń i – o dziwo – nie
pada. Idziemy do wioski, zaopatrzyć się w wodę pitną i skorzystać z publicznych
toalet w celach higienicznych.
Spean
Bridge to trochę taka Szkocja w pigułce dla turystów: degustacje whisky, pokazy
przędzenia tartanu, autokarowi przewodnicy obowiązkowo w kiltach. Rozmach
raczej na skalę gminną, niż ogólnokrajową. Wycieczki głównie amerykańskie,
włoskie i japońskie. Nie zabawiamy długo, szkoda czasu.
Drugi dzień
East Highland Way jest trochę ciekawszy pod względem nawigacyjnym i stawia
przed nami wyzwanie w postaci błędu w jedynym istniejącym przewodniku po tej
trasie. Przewodnik mianowicie, przypuszczalnie z uwagi na pewne podobieństwo
nazw, myli Killiechonate z Corriechoille i na rozstaju dróg kieruje w zupełnie
niewłaściwą stronę. Od tego momentu wszystkie dalsze wskazówki zaczynają się
nie zgadzać, co wprawia w niejaką konfuzję i powoduje lekko chaotyczne
dreptanie w tę i nazad.
W takich okolicznościach
mijamy się z czterema dżentelmenami z Sussex, którzy również drepczą w różne
strony (aktualnie w przeciwną niż my), usiłując rozwikłać zagadkę z
przewodnika. My zdajemy się na intuicję własną oraz lokalnego farmera wiozącego
quadem swojego border collie i przez jakieś pastwiska w końcu wychodzimy na
prostą, czyli do Doliny Spean. Odszukujemy miejsce, na XIX-wiecznych mapach
oznaczone jako Chlinaig (czyli Wodospadzik), gdzie po raz ostatni w tym
regionie widziano skrzydlate wróżki, w niektórych tłumaczeniach nazywane
elfami. Osobą widzącą był pan MacKenzie a chata, w której doszło do zdarzenia,
choć opuszczona, bez drzwi i okien, nadal stoi. Do dziś nie stwierdzono ile pan
MacKenzie miał promili we krwi w chwili spotkania z wróżkami. Możemy jednak poświadczyć,
że jeśli elfy miałyby żyć w tym kraju, to magiczny klimat Doliny Spean, a
zwłaszcza lasu Coille Insse, byłby dla nich idealny.
W połowie
dnia, przy wiszącym moście w Wąwozie Monessie, ponownie spotykamy się z naszymi
Anglikami (i aż do końca całej siedmiodniowej wędrówki będą oni jedynymi
przemierzającymi East Highland Way istotami ludzkimi, jakie będzie nam dane
czasami widywać). Porównujemy scenariusze z okolic Killiechonate – Correchoille
i stwierdzamy, że wyszliśmy z opresji nieco inną drogą. Nie wiadomo, która
droga była bardziej słuszna, w końcu liczy się sam fakt wyjścia na prostą.
Od nich
również dowiadujemy się, że pobliskie Achluachrach, mające według przewodnika
oferować szeroki asortyment posiłków i przekąsek, nie oferuje niczego, nawet wody
pitnej. Decydujemy się więc na postój w wąwozie i posiłek we własnym zakresie,
co znacznie uszczupla nasze zapasy żywności typu instant.
Ogólnie,
warto wspomnieć, że East Highland Way jest dosyć nową trasą, która nie zdążyła
jeszcze obrosnąć w infrastrukturę. W związku z tym pierwsze cztery dni,
charakteryzuje pewien deficyt sklepów, barów oraz osad ludzkich, będących czymś
więcej niż tylko skupiskiem dwóch chat z oborą w środku niczego. Pokarm jest na
tym odcinku niedostępny (chyba, że ktoś lubi i umie polować na wiewiórki) i
gdyby nie fakt, że na wszelki wypadek zaopatrzyliśmy się przed drogą w Gorące
Kubki oraz purée w proszku, to już tego dnia zginęlibyśmy z głodu.
Posileni,
prawie pozbaweni pitnej wody oraz innych zdatnych do spożycia produktów, ruszamy
dalej. Po sforsowaniu płytkiej rzeczki, trafiamy na bajeczny leśny szlak,
opisany w przewodniku jako „początkowo mało oczywisty”. Faktycznie, wijącej się
wśród dziewiczej puszczy ścieżce daleko do oczywistości i banalności
oznaczonych szlaków do tego stopnia, że chwilami zaczynają nas nawiedzać wątpliwości.
Potęgują się one za każdym razem, gdy musimy pokonywać kolejne zmurszałe pnie i
rozłożyste korony zalegających w poprzek drogi drzew. I kiedy mówimy „pokonywać”
nie mamy na myśli przełożenia nogi nad zwalonym pniakiem, ale prawdziwe „pokonywanie”:
przedzieranie się przez rachitycznie powykręcane konary, przepełzanie pod i
wdrapywanie się na omszałe pnie o obwodzie uda brontozaura. Nie dajemy się
jednak wątpliwościom i dzielnie przemy do przodu, co przypłacamy tylko jedną
zranioną piszczelą (moją – przyp. A.). Po jakimś czasie szlak staje się nieco
mniej dziewiczy, nieco bardziej oczywisty i doprowadza nas wprost do ściśle tajnego
niegdyś miejsca.
Inverlair
Lodge w czasie drugiej wojny światowej była placówką, gdzie przed
zdesantowaniem na tyły wroga, specjalnych agentów-dywersantów z całej Europy
szkolono w sztukach walki wręcz, bezszelestnego poruszania się, zadawania
skrytobójczych ciosów, bezprzewodowej komunikacji, podkładania materiałów
wybuchowych oraz w wielu innych przydatnych ninjom umiejętnościach. Przez
chwilę zastanawiamy się, czy gościli tu również nasi Cichociemni, którzy jak
wiadomo przechodzili trening w Szkocji, i prawie bez cienia wątpliwości
stwierdzamy, że na pewno musieli.
Inną
tajemnicą samotnego domu w Inverlair – nigdy oficjalnie nie potwierdzoną, lecz
będącą przedmiotem wiedzy wśród miejscowych dość powszechnej – jest fakt
uwięzienia tu Rodolfa Hessa, po jego nieudanym, solowym locie Messerschmittem do
Wielkiej Brytanii w celu negocjowania pokoju.
My nie
natykamy się w tych okolicach na nic, co stwarzałoby chociaż pozory tajności. W
ogóle nie rejestrujemy żadnych oznak życia poza czterema rogatymi jeleniami
obserwującymi nas podejrzliwie z przydrożnej górki.
W zasadzie
powoli zaczynamy rozglądać się za jakimś miejscem na rozbicie namiotu, gdy
przypominamy sobie, że przecież nie mamy co jeść. Perspektywa wpałaszowania
zupki w proszku na sucho wydaje nam się trochę mało atrakcyjna, uznajemy więc,
że powinniśmy udać się do najbliższej miejscowości, czyli do Tulloch. Decyzja
okazuje się lepsza, niż początkowo sądziliśmy, gdyż w chwili kiedy tam dochodzimy,
następuje gwałtowne oberwanie chmury, które w ciągu kilku minut przemacza nas
do bielizny. Perspektywa spania w namiocie staje się nagle jeszcze mniej
atrakcyjna niż sucha zupa ekspresowa.
Tulloch
posiada wprawdzie budkę telefoniczną, jednak nazwanie go miejscowością byłoby
pewnym nadużyciem. To bardziej osada. Nie ma sklepu, nie ma baru, jest za to
stara stacja kolejowa przerobiona na małe schronisko i to daje nam nadzieję na
strawę i wysuszenie. Zważywszy frekwencję na szlaku, nie martwimy się o
ewentualny brak wolnych miejsc, choć Station Lodge to jedyny w promieniu wielu
mil przybytek o przeznaczeniu turystycznym. Ocieramy z twarzy zalewający nam
oczy deszcz i pukami do drzwi. Otwiera nam przemiły pan gospodarz, a zza jego
pleców macha czwórka znajomych angielskich dżentelmenów. Nasza szóstka jest
dzisiaj jedynymi w promieniu wielu mil turystami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz