Strony

24.05.2012

EAST HIGHLAND WAY - DZIEŃ 2.


Rano wstajemy bez odmrożeń i – o dziwo –  nie pada. Idziemy do wioski, zaopatrzyć się w wodę pitną i skorzystać z publicznych toalet w celach higienicznych.

Spean Bridge to trochę taka Szkocja w pigułce dla turystów: degustacje whisky, pokazy przędzenia tartanu, autokarowi przewodnicy obowiązkowo w kiltach. Rozmach raczej na skalę gminną, niż ogólnokrajową. Wycieczki głównie amerykańskie, włoskie i japońskie. Nie zabawiamy długo, szkoda czasu.

Drugi dzień East Highland Way jest trochę ciekawszy pod względem nawigacyjnym i stawia przed nami wyzwanie w postaci błędu w jedynym istniejącym przewodniku po tej trasie. Przewodnik mianowicie, przypuszczalnie z uwagi na pewne podobieństwo nazw, myli Killiechonate z Corriechoille i na rozstaju dróg kieruje w zupełnie niewłaściwą stronę. Od tego momentu wszystkie dalsze wskazówki zaczynają się nie zgadzać, co wprawia w niejaką konfuzję i powoduje lekko chaotyczne dreptanie w tę i nazad.


W takich okolicznościach mijamy się z czterema dżentelmenami z Sussex, którzy również drepczą w różne strony (aktualnie w przeciwną niż my), usiłując rozwikłać zagadkę z przewodnika. My zdajemy się na intuicję własną oraz lokalnego farmera wiozącego quadem swojego border collie i przez jakieś pastwiska w końcu wychodzimy na prostą, czyli do Doliny Spean. Odszukujemy miejsce, na XIX-wiecznych mapach oznaczone jako Chlinaig (czyli Wodospadzik), gdzie po raz ostatni w tym regionie widziano skrzydlate wróżki, w niektórych tłumaczeniach nazywane elfami. Osobą widzącą był pan MacKenzie a chata, w której doszło do zdarzenia, choć opuszczona, bez drzwi i okien, nadal stoi. Do dziś nie stwierdzono ile pan MacKenzie miał promili we krwi w chwili spotkania z wróżkami. Możemy jednak poświadczyć, że jeśli elfy miałyby żyć w tym kraju, to magiczny klimat Doliny Spean, a zwłaszcza lasu Coille Insse, byłby dla nich idealny.


W połowie dnia, przy wiszącym moście w Wąwozie Monessie, ponownie spotykamy się z naszymi Anglikami (i aż do końca całej siedmiodniowej wędrówki będą oni jedynymi przemierzającymi East Highland Way istotami ludzkimi, jakie będzie nam dane czasami widywać). Porównujemy scenariusze z okolic Killiechonate – Correchoille i stwierdzamy, że wyszliśmy z opresji nieco inną drogą. Nie wiadomo, która droga była bardziej słuszna, w końcu liczy się sam fakt wyjścia na prostą.

Od nich również dowiadujemy się, że pobliskie Achluachrach, mające według przewodnika oferować szeroki asortyment posiłków i przekąsek, nie oferuje niczego, nawet wody pitnej. Decydujemy się więc na postój w wąwozie i posiłek we własnym zakresie, co znacznie uszczupla nasze zapasy żywności typu instant.

Ogólnie, warto wspomnieć, że East Highland Way jest dosyć nową trasą, która nie zdążyła jeszcze obrosnąć w infrastrukturę. W związku z tym pierwsze cztery dni, charakteryzuje pewien deficyt sklepów, barów oraz osad ludzkich, będących czymś więcej niż tylko skupiskiem dwóch chat z oborą w środku niczego. Pokarm jest na tym odcinku niedostępny (chyba, że ktoś lubi i umie polować na wiewiórki) i gdyby nie fakt, że na wszelki wypadek zaopatrzyliśmy się przed drogą w Gorące Kubki oraz purée w proszku, to już tego dnia zginęlibyśmy z głodu.


Posileni, prawie pozbaweni pitnej wody oraz innych zdatnych do spożycia produktów, ruszamy dalej. Po sforsowaniu płytkiej rzeczki, trafiamy na bajeczny leśny szlak, opisany w przewodniku jako „początkowo mało oczywisty”. Faktycznie, wijącej się wśród dziewiczej puszczy ścieżce daleko do oczywistości i banalności oznaczonych szlaków do tego stopnia, że chwilami zaczynają nas nawiedzać wątpliwości. Potęgują się one za każdym razem, gdy musimy pokonywać kolejne zmurszałe pnie i rozłożyste korony zalegających w poprzek drogi drzew. I kiedy mówimy „pokonywać” nie mamy na myśli przełożenia nogi nad zwalonym pniakiem, ale prawdziwe „pokonywanie”: przedzieranie się przez rachitycznie powykręcane konary, przepełzanie pod i wdrapywanie się na omszałe pnie o obwodzie uda brontozaura. Nie dajemy się jednak wątpliwościom i dzielnie przemy do przodu, co przypłacamy tylko jedną zranioną piszczelą (moją – przyp. A.). Po jakimś czasie szlak staje się nieco mniej dziewiczy, nieco bardziej oczywisty i doprowadza nas wprost do ściśle tajnego niegdyś miejsca.


Inverlair Lodge w czasie drugiej wojny światowej była placówką, gdzie przed zdesantowaniem na tyły wroga, specjalnych agentów-dywersantów z całej Europy szkolono w sztukach walki wręcz, bezszelestnego poruszania się, zadawania skrytobójczych ciosów, bezprzewodowej komunikacji, podkładania materiałów wybuchowych oraz w wielu innych przydatnych ninjom umiejętnościach. Przez chwilę zastanawiamy się, czy gościli tu również nasi Cichociemni, którzy jak wiadomo przechodzili trening w Szkocji, i prawie bez cienia wątpliwości stwierdzamy, że na pewno musieli.

Inną tajemnicą samotnego domu w Inverlair – nigdy oficjalnie nie potwierdzoną, lecz będącą przedmiotem wiedzy wśród miejscowych dość powszechnej – jest fakt uwięzienia tu Rodolfa Hessa, po jego nieudanym, solowym locie Messerschmittem do Wielkiej Brytanii w celu negocjowania pokoju.

My nie natykamy się w tych okolicach na nic, co stwarzałoby chociaż pozory tajności. W ogóle nie rejestrujemy żadnych oznak życia poza czterema rogatymi jeleniami obserwującymi nas podejrzliwie z przydrożnej górki.


W zasadzie powoli zaczynamy rozglądać się za jakimś miejscem na rozbicie namiotu, gdy przypominamy sobie, że przecież nie mamy co jeść. Perspektywa wpałaszowania zupki w proszku na sucho wydaje nam się trochę mało atrakcyjna, uznajemy więc, że powinniśmy udać się do najbliższej miejscowości, czyli do Tulloch. Decyzja okazuje się lepsza, niż początkowo sądziliśmy, gdyż w chwili kiedy tam dochodzimy, następuje gwałtowne oberwanie chmury, które w ciągu kilku minut przemacza nas do bielizny. Perspektywa spania w namiocie staje się nagle jeszcze mniej atrakcyjna niż sucha zupa ekspresowa.

Tulloch posiada wprawdzie budkę telefoniczną, jednak nazwanie go miejscowością byłoby pewnym nadużyciem. To bardziej osada. Nie ma sklepu, nie ma baru, jest za to stara stacja kolejowa przerobiona na małe schronisko i to daje nam nadzieję na strawę i wysuszenie. Zważywszy frekwencję na szlaku, nie martwimy się o ewentualny brak wolnych miejsc, choć Station Lodge to jedyny w promieniu wielu mil przybytek o przeznaczeniu turystycznym. Ocieramy z twarzy zalewający nam oczy deszcz i pukami do drzwi. Otwiera nam przemiły pan gospodarz, a zza jego pleców macha czwórka znajomych angielskich dżentelmenów. Nasza szóstka jest dzisiaj jedynymi w promieniu wielu mil turystami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz