Strony

6.01.2011

O HORTON PLAINS


Jedynym sposobem na dotarcie do Parku Narodowego Horton Plains z Nuwara Eliya jest wynajęcie samochodu z kierowcą. Z Heputale, po drugiej stronie parku, można by na upartego próbować pociągiem, ale potem trzeba by przejść z buta jeszcze 15km. Zważywszy jednak, że w nocy pociągi nie kursują, a w Horton Plains powinno się być krótko po wschodzie słońca, żeby mieć szanse coś zobaczyć, zanim cały płaskowyż zaleje gęsta mgła, w praktyce jest to nie do zrobienia.

Jedziemy tam więc jak wielmoże z naszym własnym kierowcą, który co i rusz ułamkami równoważników zdań opowiada nam o nowozelandzkich krowach na farmie i o rododendronie, że go właśnie mijamy, i o bawołach. Droga jest tak stroma i kręta, że wydaje się niemożliwe, by samochód mógł pod nią podjechać. Ale podjeżdża.

Wjazd do Parku Narodowego strzeżony jest przez szlaban i budkę, gdzie uiścić należy wszelkie opłaty i uzyskać wymagane pozwolenia. Strażnicy przyrody wyglądają tu jak komandosi z Wietnamu i są podobnie uzbrojeni, więc nikt nie ma z uiszczaniem i uzyskiwaniem najmniejszego problemu, choć krew się po cichu burzy, że jako cudzoziemcy uiścić musimy kilkakrotnie więcej niż miejscowi.

Formalności zostają załatwione i dostajemy największy bilet świata, w formacie prawie A3. Składamy go na dziesięć, żeby zmieścił się w kieszeni  i ruszamy dalej, jeszcze 4km do miejsca, skąd wychodzą szlaki.


Kiedy dojeżdżamy, nasz przemiły kierowca pokazuje nam tablicę ze schematyczną mapą parku i mówi, że czekać tu będzie na nas trzy godziny, czyli tyle, ile potrzeba na przejście ogólnoturystycznej dziewięciokilometrowej rundki Mały Koniec Świata – Duży Koniec Świata – Wodospad Bakera. My kiwamy głowami, że piękny to szlak zaiste, ale możemy nie zdażyć w trzy godziny, bo idziemy jeszcze na ten drugi, w kierunku szczytu Kirigalpota. Pan odgrywa, mało przekonująco, rolę zaskoczonego, że niby nic nie wiedział, że robi dziś jakieś nadgodziny i jeszcze raz nam tłumaczy, że się idzie tu i tu, i się zwiedza Koniec Świata. I że wszyscy tak robią. Trochę nas to zaczyna drażnić, bo tracimy czas, więc przypominamy mu tylko naszą umowę z panią kierowniczką i idziemy na szlak. Pan się obraża i idzie do vana.

Horton Plains są ładne, ale nie porażająco piękne (jak choćby chorwackie Plitvice). Odbębniamy więc nasze obowiązkowe kółko, strzelamy fotki na Końcu Świata, który na żywo okazuje się troszkę mniej spektakularny niż w fotoreportażach National Geographic, po czym mówimy strażnikom, że ruszamy w stronę Kirigalpoty. Strażnicy sa bardzo przychylni, ale ostrzegają, że szlak może być trudny i wąski, bo nikt tamtędy nie chodzi. Zapominają jednak dodać, że miejscami w ogóle go nie ma, że zarosła go dżungla albo przecinający potok zamienił się aktualnie w szerokie rozlewisko. Brniemy więc w błocie powyżej kostek, przedzieramy się przez dzikie ostępy prekambryjskich rozmiarów skrzypów i paproci, ale idziemy i jest fajnie. Nie wiadomo przecież, kiedy znów będziemy mieli okazję, chodzić po lesie deszczowym.


Idzie z nami pies. Mała suczka tutejszej jedynej rasy – skrzyżowanie pinczera z dingo. Nie wiemy skąd się wzięła i czemu z nami idzie, ale mówimy na nią Liska. Liska parę razy się bardzo przydaje, bo pokazuje nam szlak, który praktycznie nie istnieje, jakby znała to miejsce od podszewki. Poza tym straszy małpy, które uciekają po wierzchołkach drzew, wydając bitewne okrzyki i zjada nam połowę prowiantu (ale oddajemy jej po dobroci). Tylko raz, już w drodze powrotnej musimy ją przenieść przez rzekę, która strasznie szumi  i tak wezbrała w czasie ulewy, że Liska się boi przeskoczyć. 

Liska wygląda tak.

Po  półtorej godziny marszu, las robi się deszczowy nie tylko z nazwy. Zaczyna padać, a gdy na Sri Lance zaczyna padać, należy rzucić wszystko i jak najszybciej znaleźć sobie schronienie. Nasze najbliższe schronienie to van oddalony o półtorej godziny drogi i kiedy w końcu do niego docieramy, nie ma już na nas suchej nitki. Mimo tak opłakanego stanu, chwalimy jeszcze Liskę (która gdzieś się ulotniła) przed strażnikami, że taki mądry pies i świetnie zna szlaki, pytamy czy w parku urodzona i wychowana. Strażnicy słuchają, patrzą po sobie, przekrzywiają głowy i mówią, że żadnego psa o nakreślonym przez nas rysopisie nie znają. A w ogóle, to psów na teren parku narodowego wprowadzać nie wolno – dodaje surowym głosem jeden z nich, więc uznajemy za stosowne jak najszybciej zamkąć temat. Grzecznie się żegnamy i wycofujemy na parking w nadziei, że nasz samochód i kierowca wciąż tam jeszcze są.

Pan czekał, ale ma trochę focha. Wracamy więc do Nuwara Eliya w milczeniu, tym razem bez opowieści o życiu krów i bawołów, serpentyną zalaną gęstą jak śmietana kremówka mgłą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz