Strony

9.05.2013

ARRAN 2008


Jutro wracamy na Wyspę Arran. Wracamy, jak się okazało, a w co trudno nam uwierzyć, po pięciu latach od poprzedniej wizyty. Jakkolwiek niedawno by się nam to nie wydawało, tytuł folderu ze zdjęciami na twardym dysku laptopa bezlitośnie i z pełną stanowczością głosi: „Arran 2008”. Tak więc pół dekady minęło odkąd pierwszy raz wsiedliśmy na prom w Ardrossan, by godzinę później postawić stopę na przystani w Brodick. A skoro już mamy te zdjęcia otwarte na pulpicie, to zanim napiszemy coś o Arran teraz, najpierw pokażemy Wam Arran wtedy oraz jacy piękni i młodzi byliśmy pięć lat temu.

Wtedy też był maj, a pogoda szkockiego Zachodniego Wybrzeża zaskoczyła nas niespotykanym tu upałem i słońcem, które spaliło naszą nieprzygotowaną, odwykłą od promieniowania UV skórę na kolor dojrzałego buraka. Długo potem bolało.


Na Arran spędziliśmy tylko weekend, a ponieważ nie posiadaliśmy samochodu oraz dlatego, że komunikacja autobusowa odbywa się jedną trasą dookoła i jedną w poprzek wyspy, to udało się nam zwiedzić ją dość szczątkowo. Mimo to zaliczyliśmy chyba największe arrańskie ikony poza perełką naszej organizacji-chlebodawczyni, NTS – Zamkiem Brodick, który wbrew całej naszej lojalności i zaangażowaniu nie wzbudził w nas tyle zainteresowania co inne, bardziej naturalne skarby wyspy.


Zamiast podziwiać zamkowe komnaty, zmierzamy więc zobaczyć królewskie jaskinie. Nazwę King’s Caves zawdzięczają legendzie o tym, że w czasie walk o niepodległość ukrywał się w nich przed Anglikami król Szkocji Robert Bruce, świetnie znany szerokiej publiczności filmu „Braveheart”. Gdy tak siedział w jaskiniach zniechęcony kolejnymi klęskami, zobaczył nad swą głową pająka wijącego sieć. Nić rwała się i obsuwała na poszarpanej, wilgotnej ścianie groty, ale pająk wciąż zaczynał budować ją od nowa, aż w końcu zdołał uwić pajęczynę i mocnych, trwałych splotach. To tak zainspirowało króla Roberta do dalszej walki, że krótko potem poprowadził Szkotów do zwycięskiej bitwy pod Bannockburn.


Idziemy też na Wrzosowisko Machrie, by zjeść plenerowy obiad w otoczeniu tajemniczych, pradawnych menhirów. Kamienne kręgi stoją tu od około 1800 r p.n.e., ale samo miejsce nosi znaki bytności i rytualnej działalności człowieka już o wiele wcześniej, w okresie neolitu. Szamiąc nasze kanapki, zastanawiamy się jakby to było, nie ruszając się z tego wrzosowiska, cofnąć się w czasie o 4000 lat, a potem w przyspieszonym tempie zobaczyć wszystko, czego niemymi świadkami były Machrie Stones. Z tej fantastyczno-historycznej zadumy wyrywa nas myśl, że musimy złapać ostatni w niezbyt często kursujących autobusów do Brodick.


Przez resztę czasu generalnie włóczymy się to tu, to tam, podziwiając przepiękne widoki i bujną przyrodę oraz starając się przemaszerować jak największą, dostępną bez innego niż własne nogi środka lokomocji, powierzchnię Isle of Arran.

Goatfell na lewo, Zamek Brodick na prawo, środkiem kroczy B.

Na sam koniec zostawiamy sobie Goatfell – najwyższą górę wyspy. Podejście sprawia wrażenie trudnego i stromego, prawdopodobnie głównie ze względu na żar, jaki leje się nam z nieba na głowy, ale jak zawsze uczucie, którego doświadcza się będąc na szczycie, wynagradza wszystko, co mogło się wydawać ciężkie po drodze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz