Strony

20.05.2013

ARRAN 2013


Tym razem pogoda na Arran nas nie zaskakuje. Jest przepięknie słoneczna, wręcz magiczna w ciepłym, wieczornym świetle.

Jest taka od chwili, gdy zjeżdżamy z promu do momentu, w którym... prawie mamy już rozbity namiot. Czyli przez jakąś godzinę. Potem zaczyna padać, a nawet lać, wiać i zacinać. I tak przez calutki weekend. Do tego robi się zimno, tak zimno, że chodzimy ubrani niemal identycznie jak w styczniu na Islandii. 

Przez noc łąka, na której jesteśmy rozbici zamienia się w grzęzawisko z rozległymi oczkami wodnymi, gdzie z furkotem i rozplaskiem lądują kaczki krzyżówki, żeby podpływać pod nasz namiot i ciekawie zaglądać nam do środka.


Mimo, że warunki atmosferyczne wykluczają wyprawy wysokogórskie, staramy się wycisnąć z tego weekendu ile się da. Chodzimy więc, moknąc i marznąc, najpierw w Glen Rosa, później w Gleann Diomhan, jeszcze później na najdalszej arrańkiej północy pod klifami Newton i w malowniczym dawnym przyczółku wikingów, zwanym Kingscross Point.

Glen Rosa

Żmija - bestia z lasu

Gleann Diomhan

Idziemy też pomoknąć i pomarznąć na Wrzosowisku Machrie, żeby sprawdzić, czy megality  stoją tak, jak je tam zostawiliśmy pięć lat temu po obiedzie.


Na koniec próbujemy jeszcze objechać wyspę, ale jedyna droga wiodąca dookoła okazuje się być zamknięta (chyba z powodu zalania), więc jesteśmy zmuszeni udać się objazdem, czyli drugą jedyną drogą – przez środek – do Brodick i stamtąd forsować południe Arran z przeciwnego kierunku. Tracimy przez to trochę czasu, ale i tak udaje nam się dojechać na późny lunch do Kildonan, to jest na sam dół. Projekt „Północ-Południe” uważamy tym samym za wykonany.

Stanowisko przyrządzania posiłku z widokiem na Pladda

Aha, do Zamku Brodick znowu nam nie po drodze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz