Relacja noworoczna z Islandii z przyczyn częściowo od nas zależnych nieco się opóźnia, za co serdecznie przepraszamy i spieszymy nadrobić zaległości, kontynuując dokładnie od miejsca, w którym przerwaliśmy dwa miesiące temu. Tak więc...
* * *
Sylwester
Sylwestrem, ale nie zapominajmy, że jesteśmy tu na misji. Podobnie jak w
zeszłym, również w tym roku, mamy do zrealizowania trzy cele. Pierwszy i
najważniejszy to ten, którego nie udało się osiągnąć 12 miesięcy temu na
Szetlandach: zorza polarna. Dwa pozostałe: pochodzić po lodowcu i zobaczyć
wieloryby. Zaczniemy od końca, czyli od waleni.
Wokół niewielkiej
Islandii pływają ich aż 23 gatunki. Szansa spotkania morskiego ssaka wynosi tu
zimą 87%, latem aż 95%. W zasadzie statystycznie trudno rzucić kamieniem za
burtę, żeby jakiegoś nie trafić w głowę.
Minusem tej
waleniowej obfitości jest fakt, że Islandia wciąż posiada czynne statki
wielorybnicze i jako jeden z nielicznych krajów na świecie nadal łowi
wieloryby, które – w celach naukowych oczywiście – zjadają później Japończycy.
My, kierując się
zasadą „meet them, not eat them”
wypływamy w morze łódką uzbrojoną nie w harpun, a w lunetę. Spędzamy cztery
bite godziny na górnym deku, zamarzając na sopel i nie odważając się choćby na
chwilę zejść pod pokład, żeby nie stracić niezapomnianego widoku
majestatycznego płetwala lub kaszalota przeskakującego ponad falą, ale jedyną
pływającą formą życia jaką widzimy, są dwie delfinie płetwy leniwie unoszące
się na wodzie w oddali.
Pani przewodniczka z podnieceniem opowiada jaki to interaktywny gatunek te delfiny, jak się lubią popisywać przed ludźmi i się zażyle fraternizować. Krążymy więc naszą łódką wokół, podchodząc z każdej strony, żeby wreszcie okazały nam jakieś zainteresowanie, ale najwidoczniej mają takiego fraternizowania po dziurki oddechowe, bo nie przejawiają absolutnie żadnej aktywności poza bezwładnym dryfowaniem. Po dłuższej chwili naszego bezowocnego kręcenia się w kółko, pani przewodniczka stwierdza bezradnie, że delfiny nic nie robią i pewnie nawet nas nie widzą, bo śpią.
Pani przewodniczka z podnieceniem opowiada jaki to interaktywny gatunek te delfiny, jak się lubią popisywać przed ludźmi i się zażyle fraternizować. Krążymy więc naszą łódką wokół, podchodząc z każdej strony, żeby wreszcie okazały nam jakieś zainteresowanie, ale najwidoczniej mają takiego fraternizowania po dziurki oddechowe, bo nie przejawiają absolutnie żadnej aktywności poza bezwładnym dryfowaniem. Po dłuższej chwili naszego bezowocnego kręcenia się w kółko, pani przewodniczka stwierdza bezradnie, że delfiny nic nie robią i pewnie nawet nas nie widzą, bo śpią.
Przez resztę
rejsu przymarzamy dalej do relingów i wlepiamy łzawiące od wiatru oczy w szary,
lodowaty horyzont, a po powtocie idziemy na przystań pooglądać sobie prawie
naturalnych rozmiarów makiety wielorybów.
Zorzę i lodowiec
mamy załatwić w jeden dzień. Opuszczamy Reykjavik i przez czarne pola lawowe udajemy
się na islandzkie pustkowie. Problem w tym, że tego poranka nie robi się jasno.
Wiadomo, zimą na tej szerokości geograficznej generalnie świta późno. Normalnie
koło 11:00 i do tego już się przyzwyczailiśmy. Tamtego dnia jednak o 13:00 –
czyli, gdy do zmroku pozostają niecałe dwie godziny – wciąż panuje półmrok.
Pokrywa chmur jest tak gęsta, że w ogóle nie przepuszcza promieni słonecznych.
Do tego od rana bez przerwy leje – monotonnie, ustawicznie i obficie. To jeden
z tych dni, o których mówi się, że „psa z budy nie wygnasz”. A my idziemy na
lodowiec.
Zimno, ciemno, mokro, wicher świszcze, deszcz zacina. Wśród ponurych głazów wulkanicznego pustkowia przechodzimy błyskawiczny kurs obsługi i użytkowania raków. Wyciągnięte z rękawiczek dłonie momentalnie grabieją nam w niskiej temperaturze przy niewprawnych próbach właściwego oporządzenia pasków i sprzączek. W końcu się udaje. Dostajemy też czekany, ale to bardziej po to, by móc sobie z nimi zrobić zdjęcie, niż się podeprzeć. Gotowi. Przed nami wieczna zmarzlina Sóleimajökull.
Przez najbliższe półtorej godziny spacerujemy po przezroczystej jak kryształ powierzchni lodowca. Uczymy się o jego budowie, narodzinach w zamierzchłej przeszłości, burzliwej historii i to jest bardzo fascynujące. Ale uczymy się także o jego zastraszająco szybkim topnieniu, a to jest raczej smutne i daje do myślenia. Aż nie chce nam się wierzyć, kiedy przewodnik pokazuje dokąd sięgała lodowcowa czapa jeszcze kilka lat temu. Dzisiaj, żeby postawić na niej stopę trzeba się wspinać dobre 100 albo więcej metrów wyżej.
W drodze powrotnej, w zupełnych ciemnościach i zupełnie przemoczeni, zatrzymujemy się jeszcze przy jakichś wodospadach, wpadamy z krótką wizytą do centrum upamiętniającego erupcję słynnego Eyafjallayökull i to wszystko nam się podoba, ale przecież punktem kulminacyjnym tego dnia, zwieńczeniem naszej islandzkiej podróży miała być aurora borealis.
Zimno, ciemno, mokro, wicher świszcze, deszcz zacina. Wśród ponurych głazów wulkanicznego pustkowia przechodzimy błyskawiczny kurs obsługi i użytkowania raków. Wyciągnięte z rękawiczek dłonie momentalnie grabieją nam w niskiej temperaturze przy niewprawnych próbach właściwego oporządzenia pasków i sprzączek. W końcu się udaje. Dostajemy też czekany, ale to bardziej po to, by móc sobie z nimi zrobić zdjęcie, niż się podeprzeć. Gotowi. Przed nami wieczna zmarzlina Sóleimajökull.
Przez najbliższe półtorej godziny spacerujemy po przezroczystej jak kryształ powierzchni lodowca. Uczymy się o jego budowie, narodzinach w zamierzchłej przeszłości, burzliwej historii i to jest bardzo fascynujące. Ale uczymy się także o jego zastraszająco szybkim topnieniu, a to jest raczej smutne i daje do myślenia. Aż nie chce nam się wierzyć, kiedy przewodnik pokazuje dokąd sięgała lodowcowa czapa jeszcze kilka lat temu. Dzisiaj, żeby postawić na niej stopę trzeba się wspinać dobre 100 albo więcej metrów wyżej.
W drodze powrotnej, w zupełnych ciemnościach i zupełnie przemoczeni, zatrzymujemy się jeszcze przy jakichś wodospadach, wpadamy z krótką wizytą do centrum upamiętniającego erupcję słynnego Eyafjallayökull i to wszystko nam się podoba, ale przecież punktem kulminacyjnym tego dnia, zwieńczeniem naszej islandzkiej podróży miała być aurora borealis.
Nie musimy
oczywiście dodawać, że zobaczenie zorzy polarnej w dzisiejszych warunkach
pogodowych jest absolutnie niewykonalne. Nie tylko dlatego, że nocne niebo
wygląda tak:
Nawet gdyby aura była inna, to aktywność magnetyczna słońca w skali od 1 do 9 wynosi dziś niecałe 2, czyli tyle co nic. Czyli nasze szanse są zerowe.
Nawet gdyby aura była inna, to aktywność magnetyczna słońca w skali od 1 do 9 wynosi dziś niecałe 2, czyli tyle co nic. Czyli nasze szanse są zerowe.
Bilans tegorocznej
wyprawy sylwestrowej: Jeden z trzech celów osiągnięty, wieloryby i aurora
odroczone. Misja „Zorza P.” trwa.
Też byłam na islandzkim lodowcu, tyle że na Svinasfellsjokull i w lecie. Wielorybów również nie widziałam. A co do zorzy, do podobno tej zimy była najpiękniejsza od lat, tymczasem pod koniec grudnia/na początku stycznia byłam w fińskiej Laponii i też się chowała :-) Powodzenia w realizacji misji!
OdpowiedzUsuńTeż słyszeliśmy, że tego roku zorze na Islandii nieprzeciętnej urody. Nawet zdjęcia oglądaliśmy w National Geographic. Szkoda tylko, że się zaczęły, zaraz po naszym powrocie.
UsuńW każdym razie się nie zrażamy i nie ustajemy w misji. Dzięki za duchowe wsparcie.