Strony

27.12.2012

GÓRA BOGÓW


Zwieńczenie tegorocznych wakacji, ukoronowanie naszej amatorskiej kariery wspinaczkowej, nasz dotychczasowy rekord wysokości – 2918 m n.p.m., Olimp. Ale od początku...

Zaczynamy dnia poprzedniego od poziomu morza, na maleńskiej stacyjce kolejowej w Litochoro, skąd siwiuteńki pan dziadziuś-taksówkarz wiezie nas dramatycznie poskręcaną górską serpentyną do Prionii.

Prionia to nie jest miejscowość, Prionia to kawałek parkingu z drewnianą chatką-restauracją i szlabanem. To miejsce, gdzie kończy się droga, a zaczyna szlak. Dalej jedynym środkiem lokomocji, poza ludzkimi nogami, są już tylko karawany mułów, donoszące zaopatrzenie do schronisk.


Pan taksówkarz, mimo swego statecznego wieku, praktykuje jazdę tak zwanym „Greek Style”, czyli na wariata, środkiem jezdni, z częstym wygrażaniem pięściami mijanym pojazdom i złorzeczeniem uczestnikom ruchu, włącznie z przebiegającą przez drogę wiewiórką. W międzyczasie, nie zwalniając na zakrętach, żegna się przy każdej przydrożnej kapliczce oznaczającej miejsce, gdzie ktoś zginął w wypadku. Kapliczki rozstawione są tu z częstotliwością znacznie większą, niż byśmy sobie tego życzyli.

Zagajamy dla rozładowania napięcia. Pan pochodzi z Litochoro i u stóp Olimpu spędził całe swoje życie. Na górze nigdy nie był, bo szczyt zasnuty chmurami i straszno jakoś. Jego syn za to, w siedemnastej wiośnie wspiął się i tak go przeraziło spoglądanie na świat z wysoka, z szerszej perspektywy, że poprzysiągł nigdy więcej już tego nie robić.

Prionia, 1000 m n.p.m. Jesteśmy. Zanim wysiądziemy, pan każe nam jeszcze obiecać, że na tej górze zdradliwej będziemy na siebie uważać i się wystrzegać niebezpieczeństw. Obiecujemy i oddalamy się spiesznie, chcąc na początek uniknąć zagrożenia przebywania w pobliżu drogi, kiedy pan znów ruszy.


Wbijamy się za szlaban, przeciskamy między zaparkowanymi mułami i startujemy. Pierwszy odcinek szlaku idzie się dość łatwo i bardzo przyjemnie. Przez większość czasu ścieżka biegnie przez majestatyczny las, który oprócz przepięknych widoków, dostarcza również cienia, co znacznie ułatwia marszrutę. Tę część drogi pokonujemy w trzy spokojne godzinki z postojami na podziwianie panoram, pstrykanie zdjęć i szamanie kanapek. Etap pierwszy kończymy na wysokości 2100 m n.p.m. w Refuge A, gdzie spędzimy noc.

Refuge A, 2100 m n.p.m.

Refuge A to schronisko o zaostrzonym rygorze. Pani kierowniczka, osoba pomocna acz stanowcza, władająca biegle greckim, angielskim, niemieckim i włoskim, trzyma swoich pracowników któtko jak oddział piechoty. Gości obowiązują podobnie restrykcyjne zasady. Przy rejestracji zostajemy szczegółowo poinstruowani co nam wolno, a czego nie, przy czym generalnie większości rzeczy nam nie wolno, np. wchodzić w butach do schroniska i grać w karty. Może być. My tu jesteśmy, żeby się przespać jedną noc, a nie rozbijać bank w pokera. Zresztą o 22:00 i tak wyłączają generator prądu, więc się nie da wieść bogatego życia nocnego.

Następny dzień – atak na szczyt!


Wyruszamy przed 7:00 rano, zanim zacznie świtać. Jesteśmy już dość wysoko więc las powoli ustępuje miejsca gołej skale. Początkowo mijamy jeszcze pojedyncze sosny lub inne iglaki, ale z czasem drzewa znikają całkowicie. Krajobraz robi się bardzo surowy, od pewnej wysokości wręcz księżycowy. Dokładnie taki właśnie wydaje nam się, gdy idziemy pustą, kamienną ścieżką zwaną Zonaria. Ścieżka biegnie bardzo spadzistym, zupełnie nagim zboczem i chwilami mamy wrażenie, że gdybyśmy zwinęli się w kłębek, po prostu sturlalibyśmy się w dół, jak po równi pochyłej. Dodatkowo, o tej porze dnia słońce nie dociera jeszcze na naszą stronę zbocza, tak więc temperatura również panuje tu kosmiczna. Naciągamy na grzbiet wszystko co mamy (a nie mamy wiele, bo jest początek września i jesteśmy w Grecji), a ręce przymarzają nam do kijków trekkingowych. Jest ciężko, ale się nie poddajemy i wpatrzeni z nadzieją we wznoszące się słońce, dochodzimy na 2866 m n.p.m., do szczytu Skala. Tu szlak rozwidla się w dwie drogi, z których każda prowadzi na jeden z dwóch wierzchołków Olimpu.

W lewo idzie się na Skolio, który ze swą imponującą wysokością 2912 m n.p.m. jest prawie najwyższym szczytem masywu. Wiedzie na niego w miarę prosty szlak E4 i to tu właśnie kończy swoją wspinaczkę większość z 10.000 ludzi, którzy co roku wchodzą na Górę Bogów.

Na prawo od Skali znajduje się Mytikas – prawdziwy szczyt Olimpu, 2918 m i 80 cm n.p.m. Szkopuł w tym, że to co na niego prowadzi trudno nazwać ścieżką. W pięcioklasowej skali tudności dróg górskich YDS ten odcinek jest klasy 3, co według opisu oznacza „szlak o znacznej ekspozycji, wymagający wspinaczki z użyciem rąk, zwykle bez konieczności asekuracji liną, podczas której upadki nie zawsze są śmiertelne”.

Śniadanie na Skali, 2866 m n.p.m., w tle Mytikas.

Mając to na uwadze, postanawiamy zjeść śniadanie na Skali i się zastanowić, czy wolimy iść w lewo, czy w prawo. Kiedy tak oddajemy się czynnościom konsumpcyjno-medytacyjnym, na szczycie zjawiają się Agnieszka i Daniel, nasi rodacy i bratnie dusze szwędacze. Idą podobną trasą do naszej, tylko w przeciwnym kierunku i właśnie zeszli z Mytikas. Spędzamy razem kilka chwil na kamieniach, wymieniając się historiami życia i włóczęgostwa, gdyż nic tak nie zespala na obczyźnie jak słodkie brzmienie ojczystego języka, po czym z nowym zapasem energii, pożywieni strawą duchową oraz żołądkową, postanawiamy, że raz raz matka rodziła i nie będziemy się rozdrabniać, wchodząc na prawie najwyższy szczyt.

Idziemy więc w prawo. Ze Skali spuszczamy się pionową skalną tubą na szlak, którego jedyną widzialną z bliska oznaką są namalowane na kamiennym podłożu żółto-czerwone kropki. Znowu jest bardzo pochyło a dzięki kompletnemu brakowi roślinności mamy naprawdę daleki widok w dół. Tym razem, gdybyśmy mieli zacząć toczyć się jak śniegowe kule, zatrzymalibyśmy się dopiero na pierwszych krzakach, czyli jakieś 1000 metrów niżej. Tego nie chcemy, poświęcamy więc tysiąc procent uwagi odpowiedniemu stawianiu kroków. Póki co pokonujemy trasę używając tylko tylnych kończyn, ale to się wkrótce zmieni.

Ponieważ trudno tak opisywać naszą drogę oraz towarzyszące jej emocje słowami, przerzucimy się na chwilę na współczesne pismo obrazkowe, które choć nie w pełni doskonałe, pozwoli czytelnikowi lepiej unaocznić sobie otaczające nas okoliczności przyrody:

Przyszliśmy ścieżką w lewym dolnym rogu...

... kontuujemy na lewo w górę...

... a dalej na czterech.

Dalej same nogi już nie wystarczą. Przeobrażamy się więc w spidermenów-amatorów i zaczynamy piąć się niemal pionową rynną w górę. Od pewnego czasu w ścianie pojawiają się pojedyncze kotwy a w naszych głowach wątpliwości, czy to faktycznie trasa dla nas. Z dalszej drogi, nie mamy już żadnych zdjęć, ponieważ jesteśmy skupieni na trochę innych czynnościach niż fotografowanie i wolimy nie odrywać od skały więcej niż jednego odnóża na raz. Pełznięcie idzie nam wolno, ale jakoś idzie. Mimo znacznego poziomu stresu oraz bólu dłoni i ramion, stwierdzamy, że jest nawet lepiej, niż się spodziewaliśmy. I wtedy docieramy do miejsca, któremu prawie dajemy się pokonać.

Jesteśmy kilkaset metrów od szczytu. Siedzimy na kamiennej półce, bimbając nogami w powietrzu a w oddali pod nami szumi Morze Egejskie. Prawie trzy kilometry pod nami... Nie da się iść dalej w górę, nie schodząc z tej półki w dół. Problem w tym, że z naszej perspektywy wygląda to tak, jakby tam nie było na czym stanąć. Przez moment rozważamy zawrócenie. Bardzo długi moment bezczynności, impasu, paraliżu myśli. Mówimy sobie, że i tak daleko zaszliśmy, że nie ma co się wygłupiać, że nie jesteśmy przygotowani i może innym razem. Z drugiej strony patrzymy na wierzchołek góry, który jest już tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki i jakoś nie potrafimy się zwyczajnie wycofać.

Raz matka rodziła! Obracamy się tyłem i stopniowo, powolutku opuszczając się na rękach, ostrożnie macamy stopami grunt pod półką. I jest! Jest grunt! Kąt, z jakiego patrzyliśmy był po prostu za duży, żebyśmy mogli go zobaczyć. Wystarczyło się tylko przełamać i spróbować podjąć jakieś działanie, żeby się przekonać, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Teraz nic już nie może nas złamać. Od tej chwili pniemy się ze zdwojonym zapałem i wiarą we własne możliwości. Jeszcze tylko odrobina wysiłku, parę metrów w górę, kilka kroków i... jesteśmy na szczycie Olimpu. Mytikas zdobyty!

Mytikas, 2918 m n.p.m.

Nasz życiowy rekord wysokości i bezwzględnie hardkorowości szlaku również. Napawamy oczy widokami z miesca, które od tysięcy lat budziło w ludziach nabożną cześć zmieszaną z przerażeniem i poniekąd rozumiemy dlaczego. Strach może nas już nie paraliżuje, ale szacunek dla Góry Bogów pozostaje. W takich miejscach człowiek uzmysławia sobie jaki jest malutki wobec potęgi Natury. Cudowne uczucie.


Teraz pozostaje nam już tylko wrócić, co okazuje się znacznie trudniejsze niż by się mogło wydawać. Wciąż o tym zapominamy: droga w dół jest zawsze gorsza niż droga w górę. Głównie dlatego, że częściej trzeba patrzyć w dół. Dodatkowo padamy ofiarami sabotażu ze strony... kóz. Tak właśnie. Z niewiadomych powodów na masywie Olimpu, obok kozic górskich, które absolutnie nic sobie nie robią z obecności ludzi...


... żyją również jakieś oszalałe kozy, które musiały zdziczeć jeszcze chyba w czasach starożytnych i teraz chodzą po graniach w sobie tylko znanym celu (bo tam nie ma co jeść) i w sobie tylko znany sposób (bo tam nie ma jak wejść) i ciskają w ludzi kamieniami. Jeden z nich, wielkości sporego jabłka, osuwa się spod kopytek przechodzącej właśnie kilka pięter nade mną kozy, z gruchotem odbija od skalnej ściany jakieś 15 cm powyżej mojej głowy i przelatuje tuż nad prawym ramieniem, chybiając. Wszystko dzieje się tak szybko, że orientuję się dopiero po fakcie, co zaoszczędza mi niepotrzebnego stresu, jakiego doznaje Bartek obserwując zdarzenie z perspektywy osoby trzeciej.

Zbliżenie na pozycję kozy dywersyjnej.

Po tej szczęśliwie dla nad nieudanej akcji dywersyjnej nie mamy już więcej przygód, poza lawirowaniem między kilkoma pokojowo nastawionymi kozicami, którym staramy się nie przeszkadzać za bardzo w pasieniu.

Schodzimy do Refuge A na zasłużoną kawę, gdzie ponownie spotykamy Agnieszkę i Daniela (których z tego miejsca serdecznie pozdrawiamy, a wszystkim polecamy fantastyczne zdjęcia z Olimpu okiem i obiektywem Agnieszki K.). Tym razem wzajemna wymiana opowieści wszelkiej treści wypełnia nam większość drogi powrotnej do Prionii, gdzie nasze scieżki niestety się rozchodzą. Nasi towarzysze idą poszukać sobie przytulnego miejsca na namiot, my natomiast, gnani koniecznością powrotu do Salonik, zabieramy się na stopa z parą niemieckich turystów, którzy wybierając się do miasteczka Olimpia, nie wzięli pod uwagę, że nie da się przejechać samochodem przez góry i po dotarciu do końca asfaltu postanowili zawrócić do Litochoro. Jak dla nas idealnie.

Z Litochoro czeka nas już tylko pięciokilometrowy spacer na stacyjkę kolejową a potem godzinka w pociągu do Salonik. Im bardziej oddalamy się od masywu Olimpu, tym bardziej niebo nad nim czernieje. Ciężkie jak ołów chmury przykrywają górę pęczniejącym, coraz grubszym płaszczem. Tej nocy rozpęta się burza.Wygląda na to, że w samą porę udaje nam się uciec przed gniewem bogów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz