Strony

23.12.2012

SALONIKI



Po trzech godzinach jazdy autobusem z przygranicznej Floriny docieramy do Salonik. Pierwsze co rzuca nam się w oczy po wjeździe do miasta to fakt, że na co drugim skrzyżowaniu leży rozbity motor albo skuter. Czasem leży również motocyklista i kręci się jakiś policjant. Oprócz tych powypadkowych, motorów i skuterów jeżdżących po ulicach są tu niezliczone roje. Jednoślady jeżdżą jak chcą i gdzie chcą, co umożliwiają im niewielkie rozmiary, pozwalające przeciskać się między samochodami na jezdniach i między spacerowiczami na chodnikach. Kierowców motorków najwyraźniej nie obowiązuje standardowy kodeks drogowy, a jakiś specyficzny rodzaj kodeksu honorowego, w którym za najwyższy punkt honoru uchodzi wysforować się na czołową pozycję startową przed przejściem dla pieszych lub wjazdem na skrzyżowanie. W praktyce oznacza to, że pasy dla pieszych przestają w ogóle spełniać swoją funkcję, gdyż są tak gęsto zastawione gotowymi do startu motorkami, że praktycznie nie ma możliwości wylawirowania między nimi na druga stronę ulicy. Wiele motorków oczekuje, aby wjechać na rondo bądź skrzyżowanie, stojąc już na samym jego środku, dzięki czemu istnieje mniejsza szansa, że ktoś je prześcignie, gdy zapali się zielone światło. Ruch samochodowy w Salonikach kieruje się bardzo podobnymi zasadami, czyli generalnie teorią chaosu, wprowadzaną w praktykę zwłaszcza przy parkowaniu. Jeszcze nigdy w życiu i nigdzie indziej na świecie nie widzieliśmy samochodów zaparkowanych w tak fantazyjnych konfiguracjach jak w Grecji. Chwilami aż przystawaliśmy ze zdumienia, żeby rozrysować sobie w głowie schemat, według jakiego musiały poruszać się pojazdy, żeby ustawić się w taki konkretny sposób. Czasem jedynym możliwym wytłumaczeniem okazywał się dla nas desant z powietrza.

Druga narzucająca się obserwacja to to, że kryzysu nie widać. Grecy nadal żyją na ulicach. Jedzą na mieście, sączą frappe w kawiarenkach, pogrywając w domino. Są organicznie zrośnięci z takim trybem życia. Poranna kawa i pasztecik w piekarence na rogu w drodze do pracy jest dla nich czymś tak oczywistym, jak dla Polaka sznytka z kiełbasą na śniadanie. Tak po prostu jest. Tak zawsze było i się nie da inaczej.


Jednocześnie Grecy jako ludzie mile nas zaskakują. Przed przyjazdem naczytaliśmy się o nich w samych inwektywach: że są chamscy, leniwi, nieuki i oszuści, że na obcokrajowców patrzą z góry oraz z pogardą, źle traktują kobiety i ogólnie są zakałą Europy. W Helladzie spędzamy wprawdzie tylko cztery dni, z czego dwa w górach, ale musimy powiedzieć, że nic z tego co słyszeliśmy o greckim narodzie się nie sprawdza. Przede wszystkim z zaskoczeniem stwierdzamy, że bez żadnych problemów możemy się dogadać po angielsku, nawet w kiosku, cukierni czy na wiejskiej stacyjce kolejowej z jednym peronem. Ludzie wydają się bardzo pomocni. Widząc cudzoziemców, sami zatrzymują się na ulicy i pytają czy w czymś pomóc. Nikt nas nie próbuje naciągnąć ani okraść, nikt się nie myli, wydając nam resztę, wszędzie dostajemy fiskalne paragony. Piekarz, u którego kupujemy bułki codziennie macha nam przez szybę, gdy przechodzimy chodnikiem, a pan sprzedawca omletów wyposaża nas na drogę w ciasteczka. Tym co może działać in minus jest fakt, że Grecy są trochę impulsywni. Łatwo się ekscytują i denerwują. Każde lekko odbiegające od normy zdarzenie, jak na przykład stłuczka skuterów na rondzie czy spięcie osoby bez biletu z kanarem, wywołuje u ogółu świadków niezdrowe podniecenie, objawiające się wzmożonym słowotokiem i nadmierną gestykulacją. Poza tym nie możemy o nich złego słowa powiedzieć, ale może to dlatego, że na interakcje mieliśmy tylko cztery dni (które na pewno były mniej męczące niż cztery dni interakcji z Hiszpanami z dowolnegu regionu).


Jeśli chodzi o same Saloniki, to również nasłuchaliśmy się o nich niezbyt przychylnych rzeczy. To druga największa metropolia Grecji, stolica regionu macedońskiego, olbrzymie, portowe miasto nad Morzem Egejskim, tłoczne, głośne i wiecznie w budowie. To wszystko prawda, a mimo to jego atmosfera jakoś przypada nam do gustu. Przede wszystkim Saloniki są pełne młodych ludzi, uczących się na największym na całych Bałkanach Uniwersytecie Arystotelesa. Dużo studentów oznacza, że dużo się dzieje, jest dużo rozrywek i zabawy, ale również dużo nowych inicjatyw, duża dynamika i to jest dobre dla miasta.

Poza tym urzeka nas płynność, z jaką współczesne Saloniki zlewają się z tymi starożytnymi. Budowle pamiętające rzymskich cesarzy i epokę hellenistyczną w pełnym rozkwicie, stoją sobie pośród osiedli mieszkaniowych, restauracji i handlowych pasaży. Kolejne tysiąclecie tętni wokół nich codzienne miejskie życie i nie ma najmniejszych wątpliwości, że to właśnie jest ich miejsce. I nie mówimy tu o wygrzebanych z ziemi pojedynczych korynckich kolumienkach, ale o całych kompleksach architektonicznych porozrzucanych dosłownie po całym mieście. Jesteśmy tym absolutnie zachwyceni.


Oprócz tego są jeszcze muzea, po których można by chodzić bez końca. My poświęcamy na ich zwiedzanie cały jeden dzień, a udaje nam się obejść zaledwie półtora muzeum. Wychodzimy pod wieczór z niedosytem poznawczym i z konsternacją wspominamy słowa kilkorga napotkanych w podróży osób, twierdzących, że Saloniki nie oferują zupełnie nic ciekawego i wystarczy 12 godzin, by zobaczyć tu wszystko. Otóż nie wystarczy. Dla nas w każdym nawet dwa dni to było zdecydowanie za mało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz