Strony

18.11.2012

W CIENIU SNAJPERSKIEJ WIEŻYCZKI


Prespa to drugie po Ochrydzie wielkie jezioro Macedonii. Połączone z tym pierwszym naturalną siecią podziemnych kanałów, zasilane z tych samych źródeł i położone jednocześnie na terytorium trzech różnych krajów jest równie, a może nawet bardziej interesujące, bo znajduje się na nim jedyna w Macedonii wyspa. Brzegi i wody Prespy tętnią życiem, ale w przeciwieństwie do Ochrydu, jest to wspólne życie ryb, rybaków i kormoranów, raczej niż turystów. Dla tych ostatnich brak tu trochę infrastrukturalnego zaplecza, chociaż są za to fantastycznie ciche i nieprzeludnione plaże.

Jedna z nich znajduje się ponoć całkiem niedaleko naszego Brajčina, we wsi o wdzięcznie brzmiącej nazwie Dolno Dupeni. W zależności od relacji, 6 do 10 km spacerkiem. Nie możemy się nie wybrać. Rezerwujemy sobie cały jeden dzień na nicnierobienie na plaży.

Po śniadaniu gospodarz Boris podrzuca nas swoim yugo do Ljubojna – wsi, w której jest otwarty sklep i można kupić bochenek chleba i twaróg. Na odchodne pokazuje palcem piaszczystą drogę i mówi: „Asfalt, asfalt, Dolno Dupeni, beach”. W lot pojmujemy, że mamy podążać tą drogą, aż dojdziemy do asfaltówki, przy której leży Dolno Dupeni, gdzie jest plaża. Proste. Jeszcze się na migi pytamy, jak to daleko, a Boris nam na migi mówi, że to skrót jest. Godzinka i jesteśmy.


Po godzinie nasza szutrowa ścieżka nie tylko nie przeistacza się w asfaltową, ale zaczyna zanikać wśród coraz gęstszych i coraz bardziej zdziczałych jabłoni (Kiedyś było tu jugosławiańskie zagłębie jabłkowe, jednak po rozpadzie bałkańskie rynki zbytu się pozamykały, bezrobotni sadownicy wyemigrowali do Kanady i wiele sadów pozarastało). Kluczymy tak więc między mniej lub bardziej zapuszczonymi jabłonkami, tracąc powoli orientację, w którą stronę miał właściwie być ten asfalt. Samochodowy GPS okazuje się narzędziem zupełnie bezużytecznym, gdyż europejskie mapy nie obejmują według niego egzotycznej krainy FYROM.

W końcu na horyzoncie zaczynają nam majaczyć pojedyncze, skośne dachy i niewielki minaret. Obieramy azymut i rzeczywiście docieramy do jakiejś wioski. Musi być Dolno Dupeni – myślimy. Jest nawet ścieżka w kierunku jeziora. Idziemy nią strasznie długo. Nasz GPS, który nagle zaczął wyświetlać okolicę, jako peryferia Grecji, pokazuje, że od dobrych 15 minut kroczymy już po wodzie. A tu żadnej wody nie ma, tylko się suszy tytoń. Coraz więcej tytoniu.


Mija trzecia godzina od rozstania z Borisem, gdy wreszcie docieramy... w szuwary. Mamy sławną Prespę na wyciągnięcie ręki, ale dostać się do niej nie sposób. Trzymetrowe trzciny skutecznie uniemożliwiają nam choćby rzut oka na błękitny akwen, a pokruszone betonowe bloki, do których ktoś przycunował kłódkami dwie małe łódki, jakoś nie zachęcają do moczenia stóp w jeziorze. Próbujemy jeszcze chodzić w tę i z powrotem wzdłuż brzegu w nadziei, że jednak uda nam się znaleźć jakieś dojście do wody, ale nie, nie ma najmniejszej szansy. Wszędzie tylko trzciny i od czasu do czasu gigantyczna dziewanna.


Zmęczeni i rozczarowani, postanawiamy wrócić przez wieś do szosy, a potem iść nią tak długo, aż zobaczymy jakąś strzałkę na plażę. Dochodzimy do asfaltówki, patrzymy na tablicę przy skrzyżowaniu i czytamy, że miejscowość, z której przyszliśmy nazywa się Naholec i według schematycznej, czarno-białej mapki w przewodniku jest o wiele dalej na północ niż Dolno Dupeni. Zaczynamy więc marsz na południe.

Najpierw mijamy drogowskazy na Brajčino i Ljubojno (skąd przyszliśmy), a 3,5 km później na Dolno Dupeni. Świetnie! Tylko, że to w przeciwnym kierunku niż jezioro. W stronę jeziora odbija znowu jakaś piaszczysta przecinka. Dajemy jej szansę, niestety doprowadza nas przez kolejny jabłkowy sad w następne tataraki. Definitywnie tu również nie ma plaży. Ponownie lądujemy więc na asfalcie.

Szosa jest rozgrzana słońcem jak patelnia i zupełnie wymarła pod względem ruchu samochodowego, czy jakiegokolwiek innego. W zasadzie jedynymi znajdującymi się na niej obiektami w ruchu jesteśmy my i z rzadka przemykające w poprzek jaszczurki. Szosa ma jeszcze jedną istotną cechę: nieubłaganie wiedzie nas do Grecji.


Mówimy sobie, że choćby nie wiem co, idziemy do najbliższej plaży. Jeśli będzie trzeba, pokażemy paszporty i rozsiądziemy się na pierwszej plaży po greckiej stronie. Niestety przewodnik zaraz sprowadza nas twardo na ziemię akapitem o zamkniętym, od lat niefunkcjonującym przejściu granicznym. Przekraczanie zielonej granicy się nam nie uśmiecha, zwłaszcza, że to zewnętrzna granica Unii. Z drugiej strony jesteśmy już trochę zdesperowani, wykończeni upałem i od stóp do głów pokryci kurzem. Dolno Dupeni jest ponad dwa kilometry za nami a plaży ani widu, ani słychu.

Nagle za zakrętem, spomiędzy drzew wyłania się przed nami wieżyczka strzelnicza. To koniec! – myślimy. Koniec Macedonii, koniec marzeń o kąpieli w orzeźwiających wodach Prespy. Pod górkę podchodzimy już tylko siłą woli, z nadzieją, że może jednak ktoś tam koczuje pod tą wieżyczką, pilnuje jakiegoś szlabanu i się nad nami zlituje, i nas nie zastrzeli, tylko pozwoli przejść.

No więc, wchodzimy naszą asfaltówką na tę górkę i stajemy jak wryci, gdyż oto na prawo od snajperskiej wieżyczki, ukazuje się naszym oczom plaża. Ma wszystko jak należy – sypki, biały piasek, parasole z trzciny, parawany do przebierania, a nawet mały barek piwny, gdzie sprzedają dwa rodzaje piwa: mały Beck’s i duży Staropramen. Na dodatek oprócz nas jest tu tylko para starszych grubasów, pani barmanka, trzech pograniczników i łaciaty pies. Żyć, nie umierać!


Trudno wyrazić słowami skalę naszego wzruszenia, gdy po czterech i pół godzinach pątniczego marszu szosą w piekielnym ukropie rozkładamy wreszcie na brzegu nasze ręczniczki, by sacząc zimne piwko, poić wzrok kojącym błękitem wielkiego jeziora, a zza naszych pleców wychyla się z gracją smukła sylwetka wieżyczki strzelniczej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz