„Lizbona za dnia ma sobie
coś naiwnie teatralnego, coś, co urzeka i zniewala – nocą natomiast jest to
miasto z bajki, spadające tarasami ze wszystkimi swoimi światłami ku morzu,
niby odświętnie ubrana dziewczyna pochylająca się ku swemu ciemnolicemu
kochankowi.”
[E.M. Remarque „Noc w
Lizbonie”]
Tak więc naczytaliśmy się przed wyjazdem peanów na cześć stolicy Portugalii – Remarque’a, Kydryńskiego, znajomych i mniej znajomych, którzy zakochali się w Lizbonie na zabój, od pierwszego wejrzenia i do grobowej deski. Ludzi, którzy opętani czarem tego miasta wracają wciąż i wciąż od nowa, pławić się w niepowtarzalnej atmosferze każdej z unikalnych dzielnic „najpiękniejszej europejskiej stolicy”.
I trzeba oddać
sprawiedliwość, że faktycznie, każda dzielnica Lizbony ma swój wyjątkowy klimat,
żyje własnym, tak różnym od pozostałych życiem.
Alfama: Przesiąknięta historią kraina zamkowego wzgórza, niekończący się labirynt
wąskich, stromych uliczek, miejsce schyłku wielkich Maurów, o których władaniu
nic już tu nie przypomina. Za dnia kipiąca bezładnym, gwarnym rojem
zwiedzających i kalejdoskopową feerią sklepów z pamiątkami. W nocy królestwo
wysuszonych, słaniających się na cienkich nogach prostytutek, typków spod
ciemnej gwiazdy, snujących się pod ścianami zawilgłych kamienic ludzi-cieni w
narkotycznym półśnie. Może gdzieś tu faktycznie śpiewa się jeszcze fado? Może
gdzieś poza odmalowanymi w barwy splinu i bohemy klubo-kawiarniami dla
nierozumiejących słów turystów...
Baixa: W Baixy naprawdę jest coś teatralnego. Bardziej udawanego i nieautentycznego jednak, niż serwującego alternatywną rzeczywistość. Rozległa, pusta przestrzeń Praça do Comércio i wybiegający z placu jak proscenium szeroki, biały deptak sprawiają wrażenie jakby z założenia nigdy nie miało się tu toczyć prawdziwe życie. Ono toczy się zupełnie gdzie indziej, na dalekich od białości chodnikach i po tej nieodremontowanej stronie fasad. Na wypolerowanej do połysku estradzie deptaków i placy z pomnikami pierwszoplanowe role grają natarczywi kelnerzy, wciskający ci w ręce swoje menu oraz jeszcze bardziej natarczywi handlarze haszyszu i kokainy.
Chiado: Tylko przechodzimy wieczorem. Zaglądamy przez szyby do restauracji, w
których nie stać nas chyba nawet na zupę. Bardzo tu miło i ładnie, tak
świetliście. Nikt nam nie próbuje wciskać menu, nikt nas nie zaprasza do
środka. W naszych szortach i zakurzonych sandałach, tutaj to my jesteśmy z tej
drugiej, mniej kolorowej strony fasady.
Bairro Alto: Górna Dzielnica, dzielnica na górze, dzielnica słynnych tramwajów-elewadorów i niezliczonej ilości stopni. Pełna opuszczonych, popadających w ruinę kamienic, oślepionych zamurowanymi oknami i pokneblowanych zabarykadowanymi wejściami do klatek schodowych, z których rigor mortis bezskutecznie walczą najróżniejszej maści artyści graffiti. Dzielnica skrajnie wąskich ulic z zakazami wjazdu, skrętu i parkowania, których nikt nie przestrzega oraz setek barów, gdzie gwoździem programu niezmiennie pozostaje ginjinha – mocny likier z kwaśnych wiśni.
Lizbona ma więcej dzielnic i szczerze przyznajemy, że nie odwiedziliśmy wszystkich. Nie z braku czasu czy możliwości. Po prostu, te w których byliśmy zmęczyły nas wystarczająco. Może było za gorąco i kłujące promienie słoneczne na wyślizganym bruku placy i chodników za bardzo porażały nasze nawykłe do szarości oczy. Może widzieliśmy za mało. Może za dużo – w Lizbonie, poza Lizboną... Jedno wiemy na pewno: dla nas to nie jest najpiękniejsza stolica Europy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz