Strony

15.06.2013

ISLE OF SKYE - CUILLINS


Droga na Skye nie jest krótka, ale bynajmniej nam się nie dłuży. Jest wyjątkowo słoneczny dzień, więc postanawiamy wykorzystać go najlepiej jak możemy, nie spędzając całego w aucie i zbaczając nieco z trasy, żeby posilić się nad brzegami Loch Ness.


Posiłek spożywamy przyczajeni na nadwodnych kamieniach, nie spuszczając oczu z tafli jeziora, nie dostrzegamy jednak żadnych nienaturalnych ruchów, jeśli nie liczyć kilku stateczków z turystami również niespuszczającymi oczu z tafli jeziora. 

Przystanek drugi fundujemy sobie przy ikonicznym, obfotografowanym już chyba przez wszystkich i z każdego kąta, zamku Eilean Donan.


Trzynastowieczna twierdza, położona malowniczo na maleńkiej wysepce na Loch Duich i połączona ze stałym lądem jedynie wąską groblą, jest obiektem kolektywnych westchnień i zachwytu tysięcy autokarowych wycieczek „w poszukiwaniu romantycznej / celtyckiej / mistycznej / starożytnej / tajemniczej (niepotrzebne skreślić, pożądane dodać) Szkocji” rocznie. Nic dziwnego, nasze pokolenie pamięta wszak z polskiego tłumaczenia pierwszej części „Nieśmiertelnego”, że w pobliżu Elean Donan nawet najtwardszym wojom robi się „mokro pod kitlem”. 

Szkoda tylko, że ten historyczny zamek bitnych góralskich klanów, późniejszy szaniec jakobickiej rewolty od 300 lat nie istnieje. W 1719 roku został doszczętnie zburzony przez trzy rządowe okręty gromiące powstanie, w rezultacie czego najbardziej fotogeniczny, najromantyczniejszy zamek Szkocji jest faktycznie dwudziestowieczną, niekoniecznie wierną rekonstrukcją.


Od Eilean Donan już tylko żabi skok przez most i jesteśmy na Skye. Późnym popołudniem pogoda nadal pozostaje absolutnie nie szkocka, dlatego decydujemy nadrobić tego dnia pewną zaległość. Zamiast udać się prosto w Cuillins, jedziemy na północ, na Półwysep Trotternish, czyli tam gdzie już byliśmy. Jedziemy zobaczyć Quiraing. 

Słowo „zobaczyć” ma tu kluczowe znaczenie, ponieważ sam szlak przeszliśmy już w poprzednim razem. Niestety nisko zalegające, gęste jak śmietana chmury uniemożliwiły nam wtedy zobaczenie czegokolwiek z tego niezwykłego krajobrazu. Przez cały czas widzieliśmy mniej więcej tyle Quiraing, ile Wy na zdjęciu z ostatniego wpisu. 

Tym razem jest zupełnie inaczej. Olśniewające pięknie.



Podobnie pięknie jest gdy wreszcie docieramy w Cuillins. Góry nie rozpieszczają nas może pogodą – zdarza nam się obficie zmoknąć i straszliwie zmarznąć – ale nie można powiedzieć, żeby jakoś szczególnie się nad nami znęcały. W porównaniu z poprzednią wizytą na Skye, aura wydaje nam się niemal sielankowa i pozwala zrealizować większość naszych planów szwędaczych, tych z góry ustalowych oraz tych ad hoc. 


Z rzeczy zaplanowanych, wspinamy się na Sgurr na Banachdich, ponoć najłatwiejszego Munrosa (czyli szczyt powyżej 3000 stóp) w Cuillins. Sgurr – jak wszystkie szkockie góry – może nie powalać wysokością, może natomiast powalać warunkami atmosferyczno-geomorfologicznymi, z któregoż to względu trudność prowadzącego na niego szlaku wynosi na Walkhighlands 4 w 5-cio stopniowej skali. 

Nam się udaje trafić w dość dobre okienko pogodowe, zwłaszcza tuż przed samym szczytem, dzięki czemu Sgurr na Banachdich zostaje naszym ósmym wspólnie zdobytym Munrosem i nagradza nas (co się nie zdarza często w Szkocji) monumentalnym widokiem ze swego wierzchołka.


Mimo całej radości i satysfakcji, pamiętając jeszcze przebieg drogi w górę, postanawiamy na razie zrezygnować z robienia szlaków 5/5, a tylko takimi da się dojść na innej Munrosy w Cuillins. Chodzimy więc szlakami okołoszczytowymi oraz pomiędzyszczytowymi i nie możemy się napatrzyć na te wszytkie urocze szczyty.


Z rzeczy nie zaplanowanych na Rubh an Dunain odkrywamy bardzo spektakularną zrujnowaną osadę, gdzie automatycznie uruchamia nam się nasz tradycyjny tryb przypuszczający, w którym snujemy liczne mniej lub bardziej prawdopodobne scenariusze z życia i opuszczenia wioski.


Ostatniego dnia natomiast odkrywamy jedno z najmagiczniejszych miejsc, w jakich kiedykolwiek byliśmy - wąwóz jak z bajki o wróżkach, czarodziejach i gadających zwierzętach. Jego brzegi obsypane są małymi kwiatkami we wszystkich kolorach tęczy, porośniete miękkim dywanem mchu i leszczyną. Dnem płynie krystalicznie przejrzysta rzeka, dlatego można iść tylko przeskakując po kamieniach. Wąwóz kończy się olbrzymim, huczącym wodospadem, który spływa na skalny taras, gdzie rozlewa się w jaskrawo turkusową plamę i to właśnie stąd bierze swój początek rzeka.



Siedzimy tam w przedwieczornym złotym świetle, gapiąc się w hipnotyzujący błękit wody i czekając aż do nas przemówi Bambi albo jakiś mały ptaszek, ale ptaszki tylko zawzięcie śpiewają, a my nic z tego nie rozumiemy. 

Zgodnie zaliczamy to miejsce do naszych najulubieńszych na świecie. I całą Isle of Skye awansem też.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz